– Może mogłabym w czymś pomóc? Jesteś taki zagubiony…
– Trochę jestem zagubiony – potwierdziłem.
– Delegat ze Wschodu? – zauważyła domyślnie. Kiwnąłem głową.
– Czech?
– Nie, Polak…
– To fajnie. Mój ojciec pochodził z Rumunii.
Na korytarzu pełnym krzykliwych plakatów i kudłatych ekstremistów zrobiło się nagle całkiem swojsko, demoludycznie.
– Mimi – rzekła podając mi rękę.
– Jan…
– Słuchaj, a może chciałbyś zobaczyć się z szefem? Właśnie wrócił z Afryki, wieczorem wylatuje, ale jeśli to coś ważnego mogę załatwić…
– Z szefem?
– No, z Radem Gardinerem… To fajny facet! A ty jesteś w jego typie! Podwójna fala gorąca. Musiałem szybko coś wykombinować.
– Słuchaj – szepnąłem odciągając Mimi na bok. – Jestem tu w tajnej misji. Mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray. Konspiracja!
Popatrzyła na mnie z wzrastającym szacunkiem.
– Rozumiem. Ale tu nie ma nikogo z nich. Zupełnie nie wiem, jak ci pomóc?
Już miała odejść, ale jeszcze raz omiotła mnie wzrokiem.
– Strasznie jesteś wynędzniały, pewnie głodny?
– Jestem pięć dni w drodze…
Wylądowaliśmy w barze MacDonalda. Postawiłem Mimi obiad, naruszając żelazną rezerwę, którą miałem na powrotną taksówkę do airportu. Nigdy nie byłem dobrym podrywaczem, ale widocznie pobyt u Bongote wyszedł mi na dobre. Z lekko pulchnego chłoptysia o nieprzytomnych oczach zmieniłem się w łykowatego mężczyznę o chłodnym spojrzeniu. Sam się sobie nie podobałem w tej wersji. Ale kto zrozumie kobiety?
Mimi wiedziała o Dniu Protestu jeszcze mniej niż ja. Żadna z plotek, która do niej dotarła, nie mówiła o niczym więcej jak zgranej solidarnej manifestacji Zielonych wszystkich stron. Mimi na co dzień pracowała w biurze jako programistka, ale na czas przygotowań do manifestacji wzięła urlop i dołączyła do ekologistów.
– Podzielasz ideały naszego Ruchu? – zapytałem między jednym a drugim kęsem hamburgera.
– Nie zastanawiałam się nad tym głębiej, moja koleżanka ma faceta, który w tym działa, a ja lubię jak coś się dzieje!
Samolot odleciał, ja zostałem.
– Masz gdzie spać? – zapytała Mimi. Pokręciłem głową.
– To się dobrze składa. Norma ma dziś nocny dyżur w Kwaterze…
– Kto to jest Norma?
– Moja przyjaciółka, nie mówiłam ci o niej, wynajmujemy razem pokój po drugiej stronie Tamizy… A jutro pokombinujemy jak skontaktować się z kimś od Denninghama.
Fantastycznie się składa, jeśli uśmiech losu pojawia się na twarzy smagłej dziewczyny. Myślicie, że umizgałem się do niej, prawiłem komplementy jak w żałośnie mało pomysłowych filmach porno. Mimi skończyła pracę, ja w tym czasie zwiedziłem miasto. Przejechaliśmy parę przystanków metrem, zjedliśmy kolację i poszliśmy do łóżka. Zresztą nie mieliśmy wyboru. W wynajmowanym locum było tylko jedno. Choć szerokie.
Jakie to łatwe – myślałem obejmując śniade, gibkie ciało hostessy. Nikt w moim akademiku by mi nie uwierzył. Ile musiałem się naszamotać, naprzekonywać, żeby odwiedzić, chociaż na chwilę, średnio-górzyste terytoria pod bluzką Danki. A kochaliśmy się tylko po alkoholu, co pozwalało tej tęgawej studentce muzykologii udawać, że nie wie co czyni.
Na poddaszu z widokiem na Tamizę nikt niczego nie udawał. Różnica kultur. Jeśli czegokolwiek mogłem żałować to jedynie tego, że Mimi nie była Barbarą Gray.
Kiedy usnęła, długo leżałem obok, wpatrując się w ciemność, jak wyczynowiec po ciężkim sparringu, który jednak nie jest olimpiadą. I po raz kolejny zadawałem sobie pytanie – czy miłość istnieje?
Rano Mimi wybiegła szybko, pozostawiając mnie w ciepłym półśnie. Jak przez watę doszły do mnie jej słowa – do południa coś wykombinuję i zadzwonię. Przewróciłem się na drugi bok. Jak wspaniale pachniała ta pościel… Inna sprawa, po niewoli u Bongote nawet połówka w komórce pod Wołominem mogła uchodzić za szezlong w Carskim Siole.
Drugie przebudzenie było znacznie mniej przyjemne.
– Dzień dobry, panie Pavlovsky.
Mówiący, chudzina o niezdrowej cerze, odziany w kusy prochowiec siedział na krzesełku obok łóżka, starannie przełożywszy moją odzież na pobliską komódkę, i przypatrywał mi się z zainteresowaniem… Odebrało mi mowę, ale potem pomyślałem sobie, że facet został przysłany przez Mimi i energicznie skinąłem głową.
– Jest pan przyjacielem Denninghama?
Chudzina uśmiechnął się. Nie podobał mi się ten uśmiech. Ale moja swoboda ruchów była w poważnym stopniu ograniczona. Leżałem w łóżku kompletnie nagi i nie uzbrojony.
– Nie mam przyjemności zaliczać się do bliskich przyjaciół pana Denninghama – stwierdził chudzielec – w ogóle mało mam znajomych w kręgach ekologicznych. Pana poznałem dzięki fotografii przedstawiającej wasze uwolnienie.
Agent RPA! Załatwi mnie!
– Pozwoliłem sobie złożyć wizytę dziś. Bo wczoraj wyglądał pan na zajętego.
A więc Mimi okazała się prowokatorką… – pomyślałem z goryczą.
– Zauważyłem pana na korytarzu w Kwaterze, ale jakoś nie udało się nam porozmawiać.
Postanowiłem iść w zaparte.
– Nie wiem, o czym pan mówi, wydaje mi się, że myli mnie pan z kimś innym – rzekłem.
– Nie przypuszczam – z kieszeni wyciągnął małe pudełeczko i nacisnął jakiś przycisk.
– “Słuchaj Mimi, jestem tu w tajnej misji, mogę rozmawiać wyłącznie z Denninghamem albo Lenni Wilde'em, albo Barbarą Gray"… – zabrzmiało cicho, ale wyraźnie.
– No więc? – dodał z uśmiechem przybysz.
– Jest pan z policji? – zapytałem nie kryjąc nadziei.
– Nie, jestem tylko wścibskim emerytem. Ale ponieważ również poszukuję kontaktu z Burtem Denninghamem, proponuję połączenie sił.
– W niczym panu nie pomogę.
– Możliwe. Za to ja mam olbrzymią ochotę pomóc panu. Marzy pan o dotarciu na Florydę, o spotkaniu ze starym przyjacielem, a tu ani pieniędzy, ani paszportu umożliwiającego skok przez Atlantyk, ani biletu lotniczego.
Na mej twarzy mógł bez słów znaleźć potwierdzenie.
– Zatem proszę – oto dwieście funtów, paszport na nazwisko Michael Novak z Chicago i bilet na dziś do Miami. Odpowiada to panu?
– Ale…
– Nazywam się Welman. I nie lubię tracić czasu mister Pavlovsky. Idziemy. Oto pańskie ubranko…
Zawahałem się. Ton mówiącego był łagodny, ale nie zostawiał marginesu na wątpliwości. Zapytałem wprost:
– Po co jestem wam potrzebny?
– Powiedzmy, że jestem starym, zawodowym, rozwiązywaczem krzyżówek i brakuje mi paru haseł do ostatecznego rozwiązania.
– A… jeśli nakryje mnie służba graniczna?
– Proszę się nie martwić służbą graniczną.
Argumenty mi się skończyły. Już ubrany rozejrzałem się po babskim atelier.
– A Mimi…?
– W Miami znajdziesz takich Mimi na pęczki. I to ładniej opalonych.
Dzień przed akcją
Kiedy gigant ze znakami Pan American niosący Jana Pawłowskiego i Dobrego Chudego Człowieka Bez Litości odrywał się od pasów lotniska Heathrow, obserwatorium Greenwich podawało godzinę dziewiętnastą dwadzieścia. W Miami była godzina druga, skwar sięgał szczytu, z kolei na Raronga o rześkim poranku komandor i Roy Ziegler maszerowali na tenisa, natomiast samolot z panną Gray na pokładzie kołował dopiero po rozgrzanych południem pasach lotniska w Mieście Aniołów. Dziewczyna czuła się coraz gorzej.
– Przesadziłam z tym słońcem, rozebrało mnie do reszty – mamrotała zła na siebie.
Prawdę powiedziawszy nie czuła się jeszcze nigdy tak źle. Straciła apetyt, miała mdłości, trzykrotnie w czasie lotu musiała wychodzić do toalety.
– Czyżbym się zatruła? – Wzięła parę różnych pigułek – nie pomagało! Co gorsza zawodziła dotychczasowa umiejętność koncentracji, dzięki której zawsze dotąd przezwyciężała słabość i zadziwiała współpracowników Denninghama żelazną kondycją.
– Może sen mi dobrze zrobi?
Parokrotnie przysypiała w samolocie. Ale nie były to dobre sny. Pełne majaków, grozy, amorficznych kompozycji tylko parę razy przestemplowanych przez bardzo smutną, może nawet zapłakaną twarz Jana.