Nadal mówił to wszystko niesłychanie spokojnym tonem człowieka doskonale wychowanego, może w ostatnim zdaniu uniósł minimalnie głos. Dopiero teraz w twarzy tchnącej spokojem i uprzejmością dostrzegłem płonące oczy pantery. Rozszerzone źrenice szaleńca. A może narkomana?
– Ale po co ja pana zanudzam ideologią? Pożyje pan z nami, pozna przyjemność jaką daje dzieło tworzenia, oczywiście po dokładnym zniwelowaniu starego. I, słowo honoru, nie będę pana do niczego przekonywał! Sam pan dojrzeje. Zresztą potrzebujemy lekarza, nie bojowca.
– A ten anestezjolog, opuścił was? – zapytałem.
Bongote chyba w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania. Popatrzył na mnie jak entomolog na egzotycznego motyla, a potem wybuchnął cichym, równym śmieszkiem.
– Nas się nie opuszcza, doktorze – mówił wśród rechotu – nas można najwyżej zdradzić, a doktor Macon miał nieszczęśliwy wypadek. Bardzo nieszczęśliwy… – nie przestając się śmiać podszedł do szafki stojącej pod ścianą. Już wcześniej zauważyłem na górnej półce duży, rudawy orzech kokosowy. Kapitan odwrócił go. Zdrętwiałem. To co brałem za łupinę, było krótko ostrzyżonymi włosami, całość zaś stanowiła wyblakłą, odrąbaną głowę ludzką.
– No, nie przeszkadzam w śniadaniu doktorze – powiedział ucinając śmieszek Bongote – sądzę, że od jutra przejmie pan obowiązki naszego “głównego ordynatora".
Ukłonił się po wojskowemu i wyszedł. A ja zwymiotowałem.
Pracy rzeczywiście było moc. W pierwszej chwili liczyłem, że otrzymam do pomocy Barbarę, która dotąd znakomicie wywiązywała się z roli pielęgniarki, ale widocznie przeznaczono ją do innych zadań. Szpital zajmował parę podziemnych sal wraz z gankiem zewnętrznym, niewielką półką skalną, z której rozciągał się widok na sąsiednie porośnięte lasem wzgórze. Wyposażenie znalazłem dość nędzne i przypadkowe, gromadzono je przecież w drodze rabunków, a nie planowych dostaw. To samo można było powiedzieć o lekarstwach, jak również o całym personelu. Najważniejszy z jego składu był felczer Perez, Mulat z Angoli, posępny milczek, oddany sprawie i kapitanowi. Skrupulatny w pracy i znakomicie zorientowany w miejscowych schorzeniach, przy czym jego wiedza medyczna stanowiła zaskakującą mieszaninę lokalnego szamaństwa z podstawowymi wiadomościami absolwenta skróconych kursów felczerskich. Perez wyznawał poza tym jedną zasadę lekarską – kto ma umrzeć, i tak umrze, a kto ma wyzdrowieć, tego i bakterie nie przeżrą, w związku z czym z olbrzymią pogardą odnosił się do aseptyki uważając, że opalenie skalpela nad palnikiem przed operacją jest zabiegiem absolutnie wystarczającym, podczas gdy mycie rąk już zatrąca o szkodliwe marnotrawstwo wody. Podobne idee wyznawał jego asystent, kulawy Grido, któremu nogę amputował jeszcze doktor Macon. Jako nieprzydatny w boju, został odkomenderowany do szpitala. Grido był wesołym, absolutnie tępym chłopakiem, nie rozumiejącym ani słowa po angielsku, za to bezgranicznie leniwym. Inaczej rzecz się miała z siostrzyczkami. Zagarnięte przez partyzancki zagon, ciche i pokorne, wykonywały swe obowiązki zgodnie z regułą zakonu. Najstarsza, Bernarda, trzymała pozostałe żelazną ręką, nie pozwalając na zwątpienia, zapominanie o obowiązkach lub złamanie któregokolwiek ze ślubów. Średnia, Felicita, rodem z Włoch, robiła wrażenie ograniczonej umysłowo. Flegmatyczna, choć pilna, miała niezdrową, ziemistą cerę i wiecznie spuszczała oczy. Odwrotnie Audacja – Hiszpanka, wykazywała zgoła nieprzyzwoity temperament, strzelając oczami to tu, to tam – co mogłoby mieć co najmniej nieobyczajne skutki, gdyby nie siła charakteru Bernardy. Ile lat miała ta zakonnica? Chyba dawno przekroczyła sześćdziesiątkę. Należała jednak do owego gatunku niewiast, które stare już koło czterdziestki, zachowują się nie zmienione do osiemdziesiątki. Wysoka, sczerniała, miała siłę trzech mężczyzn i wytrzymałość muła. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie jej rodowód. Kiedy podczas kolacji trzeciego dnia spytałem skąd pochodzi – odpowiedziała: New Market.
– W Stanach? – dopytywałem się.
– Nie, na Podhalu.
Oczywiście chodziło o Nowy Targ. A więc w środku interioru trafiłem na rodaczkę. Nie muszę dodawać, jak niebywałą frajdą był dla mnie, po przeszło roku cudzoziemszczyzny, powrót do rodzinnego języka. Siostra Bernarda opuściła Polskę dość dawno i od piętnastu lat przebywała w Trzecim Świecie. Oprócz kwalifikacji pielęgniarskich była, jak się okazało, niezłym mechanikiem – dwa lata Politechniki Gliwickiej,. przedtem technikum mechaniki precyzyjnej – zanim splot dramatycznych wydarzeń skierował ją ku właściwemu powołaniu.
Tego wieczora rozmawialibyśmy dłużej, gdybym nie zauważył brzydkich spojrzeń Pereza i jego pomagiera, wściekłych, że nie rozumieją ni w ząb naszej konwersacji.
Nazajutrz rano wezwał mnie Bongote. Po raz pierwszy zaprowadzono mnie do jego apartamentu. Po drodze, idąc długim korytarzem, minąłem silnie uzbrojony posterunek. Mieszkanie wodza urządzone było ze smakiem, choć dobór mebli z konieczności cechowała przypadkowość. Tym razem kapitan powitał mnie w kwiecistym szlafroku. Poczęstował cygarem i zaproponował filiżankę mocnej kawy. Nie odmówiłem, rozglądając się ciekawie. Kawę podała Barbara. Grzeczna, posłuszna pani domu. Ominęła mój wzrok. Ale nie musiałem długo myśleć nad jej obecnym statusem. Funkcja kochanki szefa rzucała się aż nadto w oczy.
Wypiliśmy kawę gawędząc o rzeczach obojętnych. Nie wiem, jak powściągnąłem nienawiść do Czarnucha, który stał się właścicielem Barbary. Mojej Barbary! Mojej, która nigdy nie była moja. Nie, uchowaj Boże, nigdy nie byłem rasistą, ale podczas owej sympatycznej kawusi czułem się jak cały Ku-Klux-Klan i prezydent RPA w jednej osobie.
– Jak praca, interesująca? – zapytał Bongote.
Przytaknąłem. W gruncie rzeczy poza jednym ropniem i doglądaniem rannych z poprzedniej potyczki, zabiegi ograniczyły się dotąd do przemywania oczu, aplikowania zastrzyków na choroby weneryczne i zszycia ciętej rany uczestnika towarzyskiej bójki w obozie.
– Miałbym jedną prośbę – powiedział na odchodnym dowódca ZFWsWD – kiedy rozmawia pan z siostrą Bernardą, proszę nie używać raniącego uszy personelu szwargotu. Jesteśmy tu wielką rodziną, nie mamy tajemnic.
O rodzinnych obyczajach miałem okazję się przekonać jeszcze poprzedniego dnia. Podczas egzekucji dezertera. Bongote odczytał krótki werdykt w miejscowym narzeczu, a potem wśród monotonnego śpiewu zakopano delikwenta w mrowisku na skraju lasu.
– Pan wybaczy, kapitanie – odparłem – ale siostra Bernarda jest moją rodaczką i pewne terminy fachowe łatwiej przypominają mi się, kiedy mówię po polsku.
– Powiedziałem o odczuciach pańskiego personelu, nic więcej – rzekł bez uśmiechu Bongote.
Wychodziłem, kiedy Barbara wróciła, aby posprzątać naczynia. Tym razem nie unikała mego spojrzenia. Przeciwnie, stojąc przez moment tyłem do wodza, puściła mi najbardziej wymowne oko, z jakim spotkałem się w życiu. Jego sens w dużym skrócie sprowadzał się do informacji:
– Wybacz stary, ale ze względu na twoje i moje dobro muszę postępować tak, jak muszę. Duszą jestem twoja i jeszcze kiedyś przekonasz się, że nie tylko duszą. Do tego jednak muszę zdobyć zaufanie tego negatywa, więc nie denerwuj się jak mały, głupi, zakochany szczeniak. Nawiasem mówiąc, to o czym myślisz, się nie wymydli. A teraz zmykaj".
Chociaż porozumiewawcze spojrzenie Barbary potraktowałem jako zapowiedź lepszego jutra, już następny dzień rozwiał moje nadzieje.
Jeszcze przed świtem Bongote nakazał wymarsz znacznej części swych oddziałów. Przenosili się, wraz z dogodną do działań zaczepnych porą deszczową, na inny “teatr wojenny".