Изменить стиль страницы

20

Obudził go pies, trącając nosem i liżąc jego twarz. Gauche zasłaniał się, jeszcze w półśnie, a potem oprzytomniał. Wstał i przeciągnął się z lubością. Słońce stało już wysoko i przesączało się przez korony drzew. Zobaczył, że spał na schodach kościoła, i przypomniała mu się noc. Miał sen, w którym był silny i mówił pięknymi, okrągłymi zdaniami. Ze snu i nocy nie pozostało już nic. Dzień zaczynał się z taką pewnością siebie, jakby nigdy nie miał się skończyć.

Gauche poszedł za cichym szmerem i znalazł w trawie zwaloną fontannę, z której małym strumyczkiem wypływała na kamienne płyty dziedzińca czysta woda. Umył się i napił. Pomyślał o poziomkach, ale nie poszedł po nie, bo zobaczył na małych drzewkach przy fontannie dojrzałe pomarańcze. Nie były duże, ale za to słodkie i soczyste. Z ustami pełnymi soku rozglądał się po ogrodzie i znalazł jeszcze wielki jak przepiórcze jaja agrest, figi, czereśnie i jabłka. Było tak jak z poziomkami – jedne z drzew dopiero kwitły, a inne miały już owoce. Zaśmiał się do siebie, widząc wielkie fioletowe kiście winogron wiszące na południowej ścianie kościoła. Rwał te wszystkie owoce, jadł, a resztę znosił na schody, aż uzbierała się z tego spora kupka. Powoli jednak tracił zainteresowanie swoim zajęciem. Kręcił się niespokojnie wśród traw sięgających mu do pasa, wydeptywał pokręcone ścieżki, żeby w końcu wrócić do uchylonych drzwi kościoła. Wziął do ręki kiść winogron, zawahał się na moment, po czym wszedł do środka.

Wewnątrz nie było ciemno. Światło słońca wpadało jasną smugą przez małe, umieszczone wysoko okienka. Gauche zobaczył szarą od kurzu pustą przestrzeń, zamkniętą u góry ciężkim sklepieniem. Zrobił jeszcze kilka śmielszych kroków i zaraz poczuł dziwny, wilgotny zapach kamieni i czasu. To nie był kościół, przynajmniej nie taki, jaki zapamiętał z klasztoru, w którym kiedyś mieszkał. Nie było tu ołtarza ani bocznych naw. W głębi tylko stało coś potężnego i ciemnego, co przypominało stół. Gauche nerwowo jadł winogrona i posuwał się do przodu. Jego stopy zostawiały w kurzu wyraźne ślady. Kiedy znalazł się na środku tej ogromnej sali, zobaczył wymalowane na ścianach postacie tańczących ludzi. Były straszne. Chude, wielkie, koślawe, trzymały się za ręce, tworząc pod sklepieniem krąg. Wytrzeszczone, nieprzytomne od tańca oczy wpatrywały się w niego z każdej strony, jakby się umówiły, żeby go wciągnąć do roztańczonego koła. Gauche’owi wypadły z rąk winogrona i nie miał teraz odwagi się po nie schylić. Nie zatrzymał się jednak, nie dał się przestraszyć. Szedł wciąż do kamiennego stołu. Kiedy zrobił jeszcze kilka kroków, z bliska okazało się, że to, co brał z daleka za czworobok, było okrągłą cembrowiną studni. Wewnątrz niej małe schodki prowadziły w głąb. Ze środka biło ciepło. Gauche’a ciągnęło do ciepła. Przełożył nogi przez cembrowinę i zaczął schodzić po schodkach.

Znalazł się w ciasnym, gorącym pomieszczeniu, jasnym od poświaty bijącej ze ścian. Na jedynej półce, jaka tu była, leżała duża, oprawiona w zmurszałe, drewniane deszczułki książka. Gauche z niezwykłą jasnością pojął, że oto znalazł Księgę. Spojrzał spłoszony w górę, szukając możliwości odwrotu, jakiejś pomocy, ale był z Księgą sam na sam. Ostrożnie zbliżył się do niej i dotknął jej delikatnie dłonią. Jego ruch wzniecił tumany kurzu. Gauche poczekał, aż kurz opadnie, a potem podniósł Księgę obiema rękami. Zachwiał się pod jej nieoczekiwanym ciężarem. Chciał ją jak najprędzej otworzyć i zobaczyć, co jest w środku. Usiadł więc pod ścianą i położył ją sobie na kolanach. Nabrał powietrza w płuca i wypuścił je z pomrukiem. Otworzył Księgę i ujrzał ogromne mrowie maleńkich, czarnych znaczków ustawionych w nieskończone szeregi niczym wojsko szykujące się do ataku. Przewrócił kartę i znów było to samo. Zniecierpliwiony przerzucał kartę po karcie, ale nie znalazł nic nowego: mnóstwo literek ustawionych jedne za drugimi, jak przesypujące się ziarenka piasku, jak ślady ptasich nóżek, jak wysypany jesienią z dojrzałych główek mak. Czasem jego oczy napotykały jakieś faliste linie, niezrozumiałe szkice, a potem znowu były czarne znaczki. Gauche przewracał karty tysiące razy, bo Księga była ogromna, aż zmęczyły mu się oczy. Wtedy z trzaskiem zamknął ją i znów wzniecił tuman kurzu. Może się pomylił, może źle ją oglądał. Z trudem odwrócił Księgę i zaczął jeszcze raz. Wodził brudnym palcem po strużkach liter, ale u końca szeregu nie znajdował żadnego wyjaśnienia. Palec zaczynał od nowa i dalej nic się nie działo. Gauche zbliżył twarz do kart i ujrzał tylko wyraźniej strukturę papieru i ostre krawędzie liter, odbijające się od białego tła. Wiedział, że te znaczki mają dla ludzi znaczenie. Niby martwe i nieruchome, zawierają w sobie ruch i życie. Widział czytających ludzi i zawsze dziwiło go, że ich twarze się wtedy zmieniają. Co się działo między płaskimi, drobnymi znaczkami a okiem? Jaki cud zachodził? Dlaczego Księga nie mogła mówić wprost – głosem, obrazem, dlaczego przemawiała znakami, których nie rozumiał?

Najpierw ogarnęło go rozczarowanie, a potem gniew potężniejszy od wszystkiego, co do tej pory czuł. Zamknął Księgę i uderzył w nią pięściami. Chmura kurzu odebrała mu oddech. Gauche zaczął szlochać bezgłośnie, a łzy toczyły się po brudnych policzkach i spadały na zaciśnięte ręce. Powoli jego płacz nabierał siły, która pochodziła skądś z brzucha, z rodzącego się głosu. Ten głos zagłuszył szloch i Gauche po raz drugi zaczął krzyczeć. Lecz tym razem jego krzyk nie przypominał skowytu. Był to krzyk, który od wczorajszego skowytu dzieliła historia. Między wczoraj a dziś zawierały się tysiąclecia strachu i bólu, samotności i nadziei. Były tam szaleństwa wojen i oczy podnoszone ku niebu. Były tłumy czekające nocą na Nauczyciela i szarpane wiatrem żagle okrętów, płynących na podboje nowych światów. Krzyczały rodzące kobiety i walczący mężczyźni. Krzyk stawał się pełen znaczenia i w nim Gauche nagle zrozumiał siebie. Musiał przestać, żeby się przekonać, jakiej wagi nabrała cisza. Siedział ze ściśniętym gardłem, doświadczając wreszcie tego pierwotnego rozróżnienia. Potem odłożył Księgę na miejsce i wyszedł ze studni. Wtedy ujrzały go namalowane na ścianach wyłupiastookie, tańczące kościotrupy.

– Jestem Gauche – powiedział do nich Gauche i podniósł kiść winogron.

21

Gauche nie jest ważną osobą w całej tej historii. Podobnie jak wszystkie inne pojawiające się tu postaci. Właściwie i sama historia nie jest ważna. Ponieważ zamierzony cel nie został osiągnięty, prowadząca do niego droga traci swe znaczenie. Nie pamięta się prób, pamięta się tylko dokonania. W tym momencie jednak chciałoby się powiedzieć coś na usprawiedliwienie opisu tej podróży. Księga wciąż jeszcze leży tam, gdzie zostawił ją Gauche. Zawsze więc może się zdarzyć, że ktoś ją wreszcie znajdzie i przyniesie światu, a wtedy na pewno nie zostanie już nic do napisania.

– Gauche – powiedział w ogrodzie Gauche do swojego psa. – Jestem Gauche. Pies przechylił łeb, przyglądając się chłopcu. Przysiadł na tylnych łapach i zaszczekał. Chłopiec zdjął kubrak. Wrzucił do niego zerwane jabłka i pomarańcze. Potem znalazł długi kij, żeby przywiązać doń tłumoczek. Zarzucił go sobie na plecy i nie patrząc za siebie zaczął się wspinać po schodach.

Na górze padał śnieg, który przysypał ciało Markiza. Chłopiec włożył mu w rękę największe jabłko. Szkliste oczy Markiza utraciły swój kolor, ale wciąż jeszcze wpatrywały się w to miejsce, gdzie ziemia w tajemniczy sposób łączy się z niebem. Gauche nie chciał zabierać mu tego widoku. Pamiętał tylko, żeby uwolnić muła od rzemieni i bagaży. Potem ubrał się ciepło, zarzucił kij na plecy i, balansując na krawędzi przepaści, ruszył tam, skąd przyszedł.