Изменить стиль страницы

– Więc dzięki tej chudej ujrzałem niebo – powiedział cicho Piecky i przestał się wtrącać. Gapił się w niebo, na przemieszczające się szybko obłoki.

Gdy szary półmrok dnia ustąpił mrokowi nocy, zasnęli przytuleni do siebie, głodni i zmarznięci.

Zbudzili się o szarym i chłodnym świcie. Tib była nadal rozmowna i błyskotliwa, jak nigdy dotąd. Zaskakiwała go. W jego wyobrażeniach była piękna, lecz niezbyt rozgarnięta.

Stwierdził, że oni wszyscy stale rozwijali się umysłowo, nie tylko on sam mianowany na człowieka, nazwanego Tibsnorg Pieckymoosy.

Może oni wszyscy, gdyby tylko dać im więcej czasu?… – pomyślał.

Cały czas oczekiwali przybycia Dringenbooma. Snorg liczył, że Ab przybędzie swą gigantyczną ciężarówką, dostarczy im pożywienie i wspólnie postanowią, co robić dalej. Był ich szansą. Czekali długo, obserwując sznur przejeżdżających w oddali pojazdów, wiozących urobek do miasta. Głód dokuczał coraz bardziej. Około południa przez chmury przejrzało żółte słońce. Zrobiło się jasno i świetliście. Tib i Snorg stali obok siebie w promieniu światła i patrzyli na cienie, które rzucali. Tak czyste słońce widzieli po raz pierwszy w życiu.

– Czy gdyby zrobili ze mnie układ sterujący maszyny, to mógłbym widywać to częściej? – zapytał Piecky, zerkając w okno.

– Nie wiem. Może też zostawiliby ci oczy… – powiedział Snorg z wahaniem. – Nie zostałeś mianowany człowiekiem, więc traktowaliby twój mózg jako materiał. Prawo do pozostawienia oczu mają jedynie ludzie, którzy utracili ciało w wyniku nieuleczalnej choroby, ale niewykluczone, że zainstalowaliby cię do takiej wielkiej koparki… a tam zostawiają oczy.

Z twoim intelektem, kto wie?…

Przerwał mu donośny huk silników, który z pewnością nie pochodził od przejeżdżających ciężarówek. Snorg zbladł, zrozumiał, że Dringenboom nie przywiezie im nigdy jedzenia. Ryk narastał, dało się wyczuć wibracje gruntu. Wokół budynku zaczęły lądować wielowirnikowe, ciężkie maszyny latające grupy operacyjnej.

– Jeden… dwa… trzy – Snorg liczył, czując, jak drętwieją mu szczęki. Tib z całej siły przywarła do niego.

– Oni jednak wracają… Jednak to wszystko nie miało sensu… – wyszeptała, patrząc na lądujące, opancerzone maszyny.

Wokół nich pojawiły się drobne sylwetki w szarych mundurach, hełmach i kamizelkach kuloodpornych. Sprawnie wyskakiwali z maszyn i czołgali się ku budynkowi.

Zauważył, że uzbrojeni są w broń automatyczną, a kilku niesie lasery.

Te wszystkie armaty to na mnie?… – pomyślał z ironią. – Czy oni chcą burzyć cały dom?…

Nie starał się nawet liczyć komandosów. Było ich przynajmniej kilkudziesięciu.

Błyskawicznie rozlokowywali się wokoło.

– Tibsnorg Pieckymoosy! – rozległo się nagle bardzo głośne wołanie – nie masz żadnych szans. Poddaj się. Wydaj skradziony materiał biologiczny. Zostanie to potraktowane jako okoliczność łagodząca. Twój wspólnik Abraham Dringenboom został ujęty…

Tib patrzyła na niego natarczywie, widocznie wyczuła zmianę. Powtórzył jej to, co brzmiało z głośnika, ale tak, by widziała jego usta.

– Tibsnorg Pieckymoosy! – głośnik ponawiał poprzednie wezwanie. Piecky milczał, w jego oczach widać było przerażenie.

– Gnojki… cholerne gnojki… – powtarzał machinalnie Snorg, stojąc nieruchomo na środku pokoju i tuląc Tib.

– Przecież my chcemy tylko żyć… – wyszeptała, patrząc na niego.

– …to potraktowane… – rozlegało się z głośnika, gdy za drzwiami dał się słyszeć ruch.

Nagle potężna eksplozja rozbiła drzwi w drzazgi. Dwóch komandosów błyskawicznie wskoczyło do wnętrza i przypadło do podłogi, mierząc do Snorga.

Mają niezłe ćwiczenia… – zdążył pomyśleć.

Byli uderzająco sprawni. W ułamku sekundy, w dymiącym jeszcze otworze pojawił się trzeci, z kolorowym, skrzydlatym potworem namalowanym na kuloodpornej kamizelce sięgającej poniżej bioder. Stał nieruchomo na rozkraczonych, muskularnych nogach, mierząc do Snorga z rewolweru o długiej lufie, trzymanego w obu wyciągniętych rękach. Zamiast nosa miał pojedynczą, czarną jamę, cofnięte wargi odsłaniały zęby, co w połączeniu z brakiem powiek nadawało jego twarzy trupi wyraz.

Byłeś pierwszy, gnojku… – pomyślał Snorg. – Za to kupisz sobie nową twarz… Chyba, że zaliczą pierwszeństwo tym leżącym… – Snorg opuścił wzrok na leżących komandosów.

Tamten powiódł Oczami za wzrokiem Snorga. Kolejni komandosi wskakiwali przez rozbite drzwi do pokoju, natychmiast przywierając do podłogi. Tamten, jakby rozumiejąc myśli Snorga, ponownie omiótł wzrokiem leżących żołnierzy. Nagle znieruchomiał, podjął decyzję.

Jeszcze przez chwilę, zza przezroczystej, plastykowej przyłbicy mierzył Snorga spojrzeniem pozbawionych powiek, jakby wyłupionych oczu. I chociaż żadne z nich trojga nie poruszyło się ani na milimetr, rozległ się huk wystrzału, a ciało Tib, która w ostatniej chwili zasłoniła Snorga sobą, zwisnęło mu bezwładnie na rękach Poczuł, że coś dławi mu gardło. Drugiego strzału Snorg już nie usłyszał. Żółty rozbłysk przed jego oczyma zmienił się w rządek jasnych plam i zgasł.

Kraków, październik 1984

TRZY KOBIETY DONA

Połogi grzbiet górski ciągnął się bez końca. Szli na przemian to zagajnikami porozrywanych mrozem drzew, to pustymi polanami aż rażącymi świetlistą, najbielszą szarością.

Don odczuwał swoisty rodzaj zmęczenia. Pierwszy krok w głębokim śniegu wydaje się czymś bajkowym; kilkanaście następnych nadal sprawia przyjemność, lecz dziesięciogodzinny marsz w śniegu po pas wykańcza, zwłaszcza, jeśli nieustannie toruje się drogę, a ponadto nie wiadomo, jak przetrwać nadchodzącą noc.

Słyszał za plecami ciężkie sapanie zmęczonych kobiet. Z wysiłkiem wspierał się na zniszczonym kijku narciarskim, z którego zwisały strzępy rzemyków czy tasiemek. Z początku naśmiewały się z tej odrapanej i zgiętej, zabawnej, metalowej laski. Później same zaczęły korzystać ze wsparcia dawanego przez kijek i stwierdziły, że posiądą więcej zalet niż wad.

Przecinali rozległą polanę. Don sądził, że wiatr powinien był odmieść śnieg z odkrytego grzbietu i właśnie tędy będzie łatwiej iść. Było inaczej: na polanie nawiane zaspy sięgały powyżej pasa; zaś droga przez las była męczarnią, gdyż zapadali się jeszcze głębiej.

Don czuł dotkliwe ssanie w żołądku – głód dokuczał coraz bardziej. Z rana wykonał namiar radiolatarni i ustalił kierunek marszu. Kiedyś rozrzucano z samolotów automatyczne radiolatarnie, aby wyznakować trasy marszu na południe. Niektóre jeszcze działały.

Zlokalizowane przy nich zapasy żywności lub leków dawno zużyto, ale trudno było pozbyć się tej nadziei. Dokładny kierunek marszu narzucał grzbiet, a nie namiary, gdyż grzbietem szło się wygodniej niż doliną, gdzie zapadano się w śniegu powyżej głowy.

Ściemniało się. Należało znaleźć miejsce na nocleg. Dzień był wyjątkowo ponury; słońce ani razu nie wyjrzało spoza szarych chmur. Chyba już zaszło, bo jednolicie szare kłęby mgły ciemniały coraz bardziej. Sąsiednie grzbiety ginęły w gęstniejącej mgle. Unoszenie ciężkich buciorów powoli, równomiernie mieszących głęboki śnieg sprawiało coraz większy wysiłek. Chwilami zatrzymywał się, a wtedy wszystkie trzy kobiety spokojnie oczekiwały, aż uda mu się sforsować kolejną zaspę. Wszyscy nieśli ciężkie plecaki, ale Don, stale torując drogę, utracił znacznie więcej kalorii niż idące za nim dziewczyny. Sheilla co jakiś czas rozdawała kawałki karmelu.

Było coraz zimniej. Palce w butach dawno już zdrętwiały. Przez chwilę intensywnie nimi poruszał, by ożywić krążenie. Z wysiłkiem wpatrywał się w szarzejącą głąb doliny, chcąc ułowić wzrokiem niosący nadzieję, ledwie zauważalny kształt od dawna skryty pod grubą warstwą śniegu. W zapadającym zmierzchu stawało się to coraz trudniejsze. Don zrozumiał, że popełnił poważny błąd: pozostało ledwie pół godziny na odnalezienie noclegu.

Pojawił się jeszcze poważniejszy problem – poczuł coraz silniejsze, powracające skurcze pustego żołądka. Wiedział, co znaczą te nadchodzące wymioty, kiedy nie ma czym wymiotować. Polana łagodnie wznosiła się, a to zmuszało do dodatkowego wysiłku.