Изменить стиль страницы

Pracowali wytrwale jak woły. Dla formalności powiedział panu Hsiu, że ostateczną decyzję ogłosi za dwa dni, chociaż panna Agnes nie raczyła się zgłosić.

Zabrał się za żmudne przeliczenia. Mozolnie kręcił korbą ręcznej maszyny rachunkowej. Użycie komputera było zbyt kosztowne, by wykonywać na nim zwykłe, dzienne rachunki. A zresztą o tej porze nie dopchałby się pewnie do Stanowiska.

Przyszła po godzinie, usiadła bez pytania na krześle obok Grahama, po tej samej stronie biurka co on i zamiast przywitania lekko skinęła głową. W długim, czarnym płaszczu, głęboko nasadzonym na czoło, zasłaniającym włosy wełnianym berecie i zawinięta pod brodę długaśnym, brunatnym szalikiem. Miała dość szerokie kości policzkowe, nieznacznie skośne oczy, które często mrużyła i nieco za szeroki nosek. Jej poowijana, zakutana twarz sprawiała wrażenie pucołowatej, ale taka nie była.

– Agnes Hawahhahenne – powiedziała, nieco rozplątując szalik. Rozpięła parę guzików skorupowatego płaszcza.

– Domyśliłem się. Spóźniła się pani godzinę – mruknął Graham.

– Pomyślałam, że najpierw przyjdzie pan Hsiu i będzie załatwiał sprawę około godziny, jak u każdego profesora – Agnes leciutko sepleniła, nieznacznie akcentując spółgłoski szeleszczące. Jakoś tak inaczej je wymawiała; Marszczyła przy tym skórę przy nosku i pod oczyma, co zapalało świetliki w jej zmrużonych oczach.

– Skąd pani wiedziała o panu Hsiu? – zdziwił się Graham.

– Od tygodnia po campusie krążą legendy o tym, że profesor Jager szuka studenta na nowy program – prychnęła. – Trudno było nie wiedzieć. – Jej logika przytłaczała.

– Dlaczego tak późno zaczęła pani studia? – zadał nieuniknione pytanie.

– Wcześniej pracowałam, żeby oszczędzić pieniądze na studia. Z pewnością widział pan w moich personaliach, że studia rozpoczęłam dopiero w wieku dwudziestu trzech lat.

Musiałam utrzymywać rodzinę.

Wbrew woli zdumienie wylazło na twarz Grahama.

– To znaczy starego ojca… – dodała z ironicznym uśmiechem.

– Macie okropnie trudne nazwiska – spróbował być miły Graham. – Hawahhahenne.

– Ależ to znaczy zwyczajnie: Córka Ewy – powiedziała. – Tak jak u was Johnson, to syn Jana. Mężczyźni z mojej rodziny, dziadek, tata czy brat, gdybym go miała, nazywaliby się Hawahhahelli, czyli syn Ewy.

Ściągnęła z głowy wysoki, wełniany beret i rozsypały się jej kędzierzawe, brązowawe włosy. Była szatynką. Śniadą cerę miała jaśniejszą niż etniczny Azjata, Hsiu.

– Ciepło tu – powiedziała, tonem wyjaśnienia.

– Rozumie pani, że przy pani średniej ocen i rekomendacjach, Hsiu nie ma żadnych szans?

Wtedy po raz pierwszy Graham ujrzał, jak rozszerzają się jej oczy i otwiera się błękit w nich ukryty.

– Mogę wycofać swoje podanie. Ja rozumiem, że obecnie zbyt wielu emigrantów zatrudnia się na uniwersytecie… – powiedziała.

– Bez sensu, proszę pani. To – jest mój problem, nie pani – warknął Graham.

Spuścił głowę nad notatkami. Potrzebował chwili do namysłu.

– Czy powinnam sobie pójść? – zapytała, tłumocząc się na nowo czapką i szalikiem.

– Proszę przyjść za dwa dni – patrzył za nią, gdy wychodziła. Ruszała się z gracją mimo sztywnej skorupy płaszcza. Kogoś mu przypominała. Szybko spuścił głowę, bo mogła się odwrócić, a nie chciał, by zauważyła, jak głęboko trafiły go dwa błękitne ostrza jej spojrzeń.

Później, ślęcząc nad hałaśliwym kręciołkiem do liczenia, skojarzył: ta twarz, ten kolor oczu, gdy wreszcie przestała je mrużyć, nawet ten nosek – to tamta dziewczyna sprzed lat, rozpaczająca nad umierającym ojcem. Tylko tamta była łysa i dlatego potrzebował aż dwóch godzin, żeby dojść do tego. A może tak nie było, tylko on chciał dostrzec takie podobieństwo, dość że do wieczora praca szła jak z płatka.

VI

Wiedział, co ma zrobić, ale nie było to miłe. Swoją wypowiedź starannie ułożył w pamięci, chociaż wiedział, że i tak powie co innego niż zaplanował:

Budynek wydziału fizyki wznosił się na skraju campusu. Dolegał do muru, którym kiedyś otoczono cały campus uniwersytecki; wtedy gdy rozpętała się plaga uniwersytetów: fala napaści, rabunków i kradzieży mienia. Obecnie aparatura nie stanowiła jakiejkolwiek wartości dla rabusiów, bo mało kogo było stać na prąd do zasilania komputera, a co dopiero na sam komputer, i plaga skończyła się. Mur w wielu miejscach zwalił się, w innych poodpadał tynk. Wszędzie śnieg poprzecinany był ściegami wydeptanych, codziennych ścieżek. Ścieżki to wznosiły się, to opadały, przecinając płaskie wzgórki i dolinki – obecnie przysypane śniegiem, stare, dobrze osiadłe kupy gruzu, przykrywające ruiny jakichś zabudowań; których przeznaczenia już nikt nie pamiętał: Może były to jakieś baraczki gospodarcze, może magazyny, czy może warsztaty?

Graham ślizgał się i potykał w wydeptanych kiedyś w topniejącym śniegu, a następnie zamrożonych głębokich śladach.

Budynek wydziału fizyki rozlatywał się, nawet bardziej niż inne, co Graham stwierdził z satysfakcją: tynk odpadł już w dominującej większości; W różnych kierunkach mur przecinały szczeliny, niektóre tak szerokie, że aż cegły na brzegach były przesunięte.

Wewnątrz, na ciemnych korytarzach, cuchnęło charakterystycznym, obrzydliwym zapachem kloszarda. Choć może to tylko przesiąknięty moczem mur tak cuchnął.

Widocznie jakiś bezdomny opłaca się portierowi i tu nocuje – pomyślał Graham. – U nas, na chemii, taka rzecz byłaby nie do pomyślenia. Toaleta jeszcze działa.

Biuro Ebahloma znajdowało się na drugim piętrze, jedne z dziesiątek identycznych drzwi w korytarzu oświetlonym żarówką wiszącą na drucie. Różniły się tylko dużą, świeżą plamą czarnego tuszu na brązowym, odpryskującym lakierze.

Ebahlom siedział za wielkim biurkiem otoczony stertami notatek. Coś mozolnie liczył.

Graham spodziewał się smrodu potu czy czegoś podobnego, tymczasem panowała przyjemna korzenna woń.

Pali jakieś trociczki czy kadzidło? – pomyślał Graham.

Wokół, na szafach, na półkach stały różne tajemnicze przedmioty, może rzeźby, może talizmany, może obiekty nieznanego kultu; na trójnogu podgrzewał się mały kociołek.

Ebahlom, jakby wyrwany ze snu, łypnął sponad okularów zmęczonym, przekrwionym wzrokiem.

– Graham? Siadaj – wskazał mu wyściełany, starannie połatany fotel. – Zaczekaj sekundę… Chyba mam wynik… – urwał i znowu zagubił się w pracy.

Graham wygodnie rozsiadł się w fotelu, rozpiął kurtkę. Na biurku Ebahloma stało kilka tych niezrozumiałych przedmiotów, które zwykle kojarzą się z emigrantami, jakichś takich przenikających się struktur, goniących się przecinków czy drzewek fraktalnych.

Graham zawsze chciał dowiedzieć się, co oznacza każdy z tych symboli, ale jakoś nie było okazji spytać.

– Eeee! – jęknął zawiedziony Ebahlom. – Myślałem, że puści, a znowu się zakućkałem… – z rozpaczą odsunął notatki.

– Taak? – założył ręce i wpatrzył się w Grahama swoim jasnym, badawczym wzrokiem.:

– Mam problem, Gino.

– Ach, kto ich nie ma – Ebahlom zrobił gest natychmiast zdradzający emigranta. Nie było wątpliwości, że Wychował się w środowisku ziomków. Graham wiedział, że Gino urodził się jeszcze w Heddehen, lecz z podróży wyszedł bez szwanku: nie był okaleczony; dzieci lepiej znosiły dehydratację. – Jaki problem? – dodał Ebahlom.

– Finansowy, Gino.

Przez włochatą twarz Ebahloma przebiegł nerwowy tik.

– Mów dalej, Graham.

– Mam znakomitą kandydatkę na program studencki. Średnia ocen z poprzednich kursów, referencje, wszystko bez zarzutu.

– To ją przyjmij, jeśli masz na to pieniądze.

– Właśnie o to chodzi… Pieniądze mam, ale na pół jej programu. Myślałem o wspólnym programie z tobą. Takie badania wpływu przestrzeni kosmicznej na powierzchnie niektórych stopów. Doktorat po połowie na nasze konta. Myślę, że w przyszłości Siły Przestrzenne mogłyby zrefundować w części albo w całości taki projekt. Może znasz tę dziewczynę? Nazywa się Agnes Hawahhahenne… – przeczytał z kartki.