– Chyba też nie była tak niezgrabna. Przecież gdyby miała przetrącone biodra, to bez trudu bym zauważył… przecież widziałem jej sylwetkę, jak chodzi, jak się rusza…
– Pewnie podsunęli zdjęcie innej dziewczyny, Maria nie mówiła mi, że komuś pozwoliła fotografować się nago.
– Nie. Twarz była Marii – zaprzeczył. – Chociaż ta twarz też jakaś obca, taka obrzmiała, obleśna, aż napuchła od tłumionej, nienasycalnej żądzy.
– Chciała w sobie stłumić uczucie do ciebie. Z tym walczyła – powiedziała Patrycja: – A w ogóle, to co to były za zdjęcia?
– No, takie z rejestracji i z przepisowym pentagramem i numerem ewidencyjnym – odpowiedział.
– Nie daj się ogłupić, Ruder. Przecież oni żadnych takich zdjęć nie robią, bo nie mają prawa robić. Sądzę, że Neuheufel to sfabrykował, żeby obserwować twoją reakcję. Gdyby była wyzywająca i rozwalona jak na zdjęciach pornograficznych, to byś nie uwierzył, więc zrobił inteligentniej.
– Sądzisz, że celowo sprowokował bójkę, żeby mieć pretekst do zaaresztowania mnie, bym nie mógł zobaczyć się z Marią? – powiedział do siebie. – Ale skurwiel… I to ma być Niebo – dodał z ironią.
– Ach, Niebo… – westchnęła Patrycja. – Wiesz, że niedługo stąd wychodzę?
– Tak?
– Chciałam przedtem zobaczyć moich… tych dwoje, co nie chcieli zostać moimi rodzicami… podobno są tu jeszcze.
– Naprawdę chciałabyś ich widzieć?
– Wiesz, Ruder, właśnie tak mówi niemal każdy nienarodzony. Każdy się zarzeka, że nie. Ale pod koniec niemal każdy idzie ich spotkać… tak jakoś… żeby wiedzieć. Żeby ich zobaczyć. Oboje.
– Będziesz z nimi rozmawiać?
– Parę przypadkowych słów – wzruszyła ramionami. – Nie chcę, żeby się domyślili.
Ruder zamilkł.
XXIII
Rud doszedł do wniosku, że nie, ma sensu awanturować się z Neuheuflem, gdyż mogło to jedynie zaszkodzić. Nie warto było zadzierać, by nie opóźnić spotkania z Marią.
Ostatecznie śledczy był w jakimś stopniu jego dobroczyńcą. Nawet zdobył się na to, aby przeprosić Neuheufla za swój wybuch. Przeprosiny zostały przyjęte ze zrozumieniem.
Nieokrzesany śledczy najwyraźniej na swój sposób lubił tego podopiecznego. Rud znów pisywał wypracowania Neuheufla lub rozwiązywał jego problemy arytmetyczne. Jedynie stał się ostrożniejszy, bardziej skryty. Zdarzało się nawet, że dzielił się swoim jedzeniem z niedołężnymi starcami, którzy nie wstawali ze swoich pryczy. Nie robił tego z litości, lecz dlatego, że Maria tak robiła.
– Wiecie, Neuheufel, inaczej wyobrażałem sobie Niebo – kiedyś zaczął rozmowę ze, śledczym. Zbyt długo gryzły go wątpliwości i w końcu nie wytrzymał. – Przede wszystkim brakuje mi tu…
– Tu nie może ci nikogo brakować – przerwał mu Neuheufel. Był w dobrym nastroju; syty, sączył przez zęby mocną kawę i, swoim zwyczajem, spluwał fusami na podłogę.
Wypracowanie zyskało wysoką cenzurę i był życzliwie nastawiony do Ruda. – Każdy tu kiedyś był…Galilejczyk też… Doskonale pamiętam ten dzień, chociaż to było tak dawno – Neuheufel zamyślił się. – Przywieźli Go w piątek po fajerancie. Wszyscy, chłopaki się zlecieli, żeby zobaczyć. Sam komendant prowadził przesłuchanie. Ja, tam, nie mogłem przyjść, bo miałem służbę na dole, ale potem chłopaki opowiadali… Holzbucher sam widział… A potem, nie?, jak stąd wychodził, to dopiero było, chłopie – zamyślony Neuheufel zwracał się do Ruda jak do kolegi, nie do podopiecznego. – Jakie światło poszło… mówię ci… takie białe. Wszystko było przez ściany widać. Nie dało się pracować. Musieliśmy przerwać wszystkie przesłuchania, co do jednego. Potem zaczęły się zwolnienia. Póki nie dosłali uzupełnień, było mniej roboty. Wiesz, przesłuchiwałem jednego z tych dwóch, co przyszli z Nim. Dotąd siedzi. Drugi zaraz dostał wypis. Wyszedł prawie równo z Galilejczykiem:
– Jego… Jego… On… On… – powtarzał z wysiłkiem Rud – Neuheufel, ja nie mogę wymówić Jego imienia…
– Tu nie możesz – powiedział Neuheufel – nikt nie może.
– Neuheufel, przecież w Niebie wszyscy mają sławić Jego imię – to był niemal szloch.
– A kto ci powiedział, że tu Niebo, głupcze – twarz Neuheufla tężała w znajomym wyrazie.
– Wy powiedzieliście, Neuheufel, w sali przesłuchań, jeszcze na dole – wypalił Rud.
Neuheufel wykonał nieokreślony ruch ręką.
– Och – powiedział – każdemu się tak mówi. To jest zwykły punkt procedury. Chodzi o poprawienie samopoczucia podopiecznego. Zresztą, czuliście się tu jak w Niebie, prawda?
Zwyczajnie: odbywacie teraz karę mniejszą.
– Karę mniejszą?
– Tak, dla was kara mniejsza to upokorzenie, kara większa to ból. Nie można bez końca kary większej, bo mógłbyś się przyzwyczaić, a nie o to chodzi. Dlatego okresy kary większej muszą być przeplatane okresami lżejszymi, kary mniejszej, abyś nie utracił skali cierpienia.
– Jak długo trwa kara? – rzucił Rud, czując jak strach zaczyna ściskać go za gardło.
– Różnie. Wiesz przecież, że dla jednych będzie trwało na zawsze, dla innych się skończy, jeszcze inni idą tylko na karę mniejszą. Każdy okres kary mniejszej jest dla nich szansą, z której nie korzystają. Widzisz, to tkwi w nich samych – obserwuję ich od wielu pokoleń – oni tutaj są dokładnie tacy sami, jakimi byli po tamtej stronie, ani trochę lepsi. Gdy ból ustanie, wracają do starych nawyków. Nie chcą być inni. Popatrz na samego siebie: ledwie bezpośredni ból fizyczny ustał, wróciłeś do tego samego, od razu te twoje kombinacje, machinacje i gonitwa za babami. Gdybyś się wcześniej zorientował, że znów jesteś w formie, to byś pewnie zdążył uwieść tę twoją… I wy chcecie stąd wyjść, Milenkowicz? – zakończył pytaniem.
– Neuheufel, czy ja stąd kiedyś wyjdę? – zaszlochał Rud.
– Co wy?! Co wy, Milenkowicz?! – ryknął odmieniony Neuheufel. – Chcecie, żebym naruszył tajemnicę służbową? Sami poszukajcie odpowiedzi w swoim sercu, a nie pytajcie mnie…
– Kiedyś powiedzieliście, że okres mojego przystosowania dobiega końca, to znaczy kara mniejsza dobiega końca. To co teraz będzie ze mną? – Rud odważył się zadać kolejne pytanie.
– Dzisiaj to już nie jest tajemnica – Neuheufel obojętnie wzruszył ramionami. – Pójdziecie znowu odbywać karę większą. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
– Ile mi jeszcze zostało czasu? Kiedy mnie wezmą na dół? -
– Jutro.
Waterloo, Kwiecień – maj 1990
OSTATNI, KTÓRZY WYSZLI Z RAJU
W pokoju komputerowym paliły się trzy przepisowe żarówki czterdziestowatowe.
Prawie wystarczały, gdyż od świetlistych znaków rysujących się na ekranach szła mocna, złota lub sinawa poświata; jedynie kartki z notatkami trzeba było zadzierać pod sam nos, żeby coś dojrzeć. Oszczędności energetyczne dotknęły też Uniwersytet w Maratheon, a niedawne cięcia budżetu uczelni dodały się do tych ograniczeń.
Przynajmniej w ciemnościach nie widać, że budynek wydziału potrzebuje generalnego remontu: nie widać brudnych ścian, szczelin w murach czy wiszących nitek pajęczyny, których nikt nie sprzątał, bo większość pracowników obsługi dawno już pozwalniano.
Graham Jager usiadł na wolnym stanowisku. Drewniany stołek kiwał się na wszystkie strony, grożąc, że lada moment rozsypie się. Przy sąsiednim stanowisku pracował profesor Ebahlom. Stary i tłusty, na uporządkowanym, zadbanym Grahamie sprawiał wrażenie niechluja: zawsze jakby w tej samej kraciastej koszuli flanelowej; zawsze rozchełstanej pod szyją i ukazującej skłębione siwo – czarne kudły na szerokiej piersi, przypominające futro; koszuli desperacko walczącej rozciągniętymi dziurkami od guzików, by spasłe brzuszysko Ebahloma zupełnie nie wylazło na wierzch. Przez rozłażące się poły koszuli i tak wyzierały gęste włosy porastające brzuszysko profesora. Wrażenia włochatości dopełniała broda: choć przystrzyżona, wyrastała niemal spod samych oczu starego i nawet wąskimi szlaczkami łączyła się z brwiami. Jednakże wyżej włosy Ebahloma szybko rzedły, odsłaniając masywny czerep z mocno sklepionymi łukami nad oczyma i idącym przez środek, nieznacznym karbem kostnym. Całą tę okazałą, śniadą łysinę gęsto pokrywały czarne piegi. Jak to emigrant, Ebahlom sączył tajemnicze wonne ziółka, które wcześniej zaparzył w swoim biurze; też jak emigrant zajmował się astrofizyką.