Изменить стиль страницы

XVI

Ta ławka powinna nosić nazwę Ławki Ciekawych Spotkań. Przy okazji wymiany handlowej można było poznać tylu nowych ludzi. Rud był jedynym chorym z całego oddziału, który mógł chodzić swobodnie. Korzystał z tego. Przez jego ręce przechodziła cała wymiana pomiędzy chorymi a światem zdrowych. Był uczciwym pośrednikiem, sobie brał tylko niewielką część od każdej wymiany, ale i tak gromadził w wielkich ilościach wszelkie dobra dostępne w ośrodku. Doszło nawet do tego, że nie miał co z tym zrobić. Przeżył niezwykłe uczucie posiadania wszystkiego, co jest możliwe do posiadania. Było go stać na dowolny przedmiot, który był w ośrodku, oprócz broni. Mógł nawet kupić psa od strażników, gdyby chciał. A może i broń, gdyby zaryzykował. Brakowało tylko Marii, żeby się przed nią pochwalić posiadanym bogactwem, Jakoś nie przychodziła.

Spotykał za to innych ludzi. Przechodzili ścieżkę, zagadywali. Starał się unikać zgrzybiałych starców, gdyż częstokroć byli sklerotyczni i nie rozmawiało się z nimi ciekawie.

Nienarodzeni też nudzili, Wprawdzie nie darzył ich niechęcią, jak poprzednio, ale z reguły wypytywali o to samo, o różne, najbłahsze nawet detale z codziennego życia. O wszystko to, czego nie pozwolono im zaznać. Przychodził nienarodzony chłopczyk imieniem Albert i godzinami zamęczał go pytaniami o narciarstwo. Rud nieopatrznie na wstępie znajomości wygadał się, że jeździł kiedyś na nartach, Chciał się tylko pochwalić, gdyż już niewiele z tego pamiętał. Od tej pory musiał opisywać Albertowi różne rodzaje stoków, śniegu, sprzęt; wszystko, co miało związek z nartami. Mały był bardzo bystry i natychmiast wyławiał wszelkie próby zmyślania nieodmiennym: ”Nie nawijaj stary, mów, jak było naprawdę”.

Albert był pasjonatem narciarstwa, interesowało go wszystko z tym związane, czasami wymyślał historyjki o tym, jak to on sam jeździł na nartach i opowiadał je Rudowi.

Wypytywał potem, czy nie robi błędów rzeczowych i czy tak można by było jeździć. Rud potakiwał, czasem coś uzupełniał.

Nie mógł się natomiast doczekać, kiedy przyjdzie Brązowy Kapturek, jak w myślach nazywał Patrycję.

Kiedyś przyszedł młody człowiek. Rudowi wydał się skądś znajomy. Bardzo przypominał mu kogoś, nieco niższy od Ruda, nieco drobniejszy.

– Cześć, Ruder. Wychodzę stąd. Przyszedłem cię zobaczyć i pożegnać się – powiedział.

– Skąd my się znamy? Przypomnij mi – Rud zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć i pomóc pamięci.

– Nieważne. Ja cię znam. Nie chciałeś nauczyć mnie łowić ryb. Byłeś dobrym wędkarzem i ja też mogłem być dobrym wędkarzem.

– Tu nie ma ryb – odpowiedział Rud, nie mogąc sobie przypomnieć, skąd go zna.

Tamten wzruszył ramionami.

– Właśnie dlatego. Teraz jest już za późno. No, to cześć. Ciekawe, czy do zobaczenia – powiedział, odchodząc.

– Jak się nazywasz? – rzucił za nim Rud.

– Rolf. Nic ci to nie powie, sam wybrałem sobie to imię. Rud długo za nim patrzył.

Sylwetka, wygląd były znajome.

Dopiero goląc się przed lustrem, dokonał odkrycia: Rolf wyglądał niemal jak kopia Ruda, może nieco drobniejszy, nieco młodszy. Jedyną różnicą były zielononiebieskie oczy, jak oczy Dianny.

Maria nie przychodziła nadal. Kiedyś wysiadując swoją ławkę, dostrzegł charakterystyczną, tuptającą sylwetkę w brunatnym kapturku i pod maleńkim parasolem.

– Patrycja! – zawołał.

Odwróciła bezwłosą twarzyczkę embriona, krzywiąc się, bo właśnie zawiało słodkawym dymem od szpitalnego krematorium – Masz ochotę posiedzieć ze mną? – zapytał.

– Tak, ale niedługo. Śpieszy mi się – usłyszał w swojej głowie.

Podeszła bliżej, a on podstawił jej dłoń, następnie uniósł jak kruszynę i pozwolił zejść na siedzenie ławki.

– Gdzie się tak śpieszysz? – zapytał, przesiadając się tak, aby ją osłonić od słońca.

Znowu zapomniał usiąść z, właściwej strony.

– Oglądam przychodzące transporty. Lubię patrzeć na nowo przybywających.

– Oglądasz? – zdziwił się Rud. – Nigdy nie widziałem, żeby nienarodzeni przyglądali się transportom.

– Jest takie miejsce, z którego nas nie widać. Tam jest galeria widokowa dla nienarodzonych, ale mało kto przychodzi… To jest na dachu tego budynku, do którego oni wchodzą; galeria jest zaraz za rynną.

– Oni idą na komisję, która ustala, kto ma iść na karę większą, a kto nie musi – powiedział Rud.

– Komisja decyduje?

– Nie, dostaje skądś gotowe papiery z decyzjami. Komisja administruje – tego dać tu, tego tam i tak dalej… Kupa papierkowej roboty.

– Nigdy nie widziałam, jak przychodzą nienarodzeni – usłyszał uwagę Patrycji.

– Są w tych blaszanych kubłach zamykanych na zatrzaski – odpowiedział i zaraz ugryzł się w język – Dlaczego przywożą nas w tych kubłach? – zapytała odruchowo, ale zaraz dodała – Myślałam, że nas zszywają gdzieś wcześniej… – umilkła. -

– Powiedziałaś Marii, o co cię prosiłem? – przerwał po chwili ciszę – Tak – Patrycja spuściła główkę, choć i tak nie potrafiłby niczego wyczytać z jej twarzyczki – Co powiedziała? – nalegał – Maria jest dość biedna. Chce oszczędzić trochę jedzenia, żeby ci przynieść jakiś prezent.

– Jedzenie?… Prezent? – nie rozumiał. Bez sensu… Nie mogło mu się to pomieścić w głowie – Słuchaj, Patrycjo, powiedz Marii, że jedzenia mam pod dostatkiem. Ją chciałem zobaczyć, nie prezenty. Mogę ją zaopatrzyć, w co tylko będzie chciała. Żarcia mam potąd – zaznaczył dłonią poprzeczny ruch na wysokości gardła.

– Już pójdę. Zestaw mnie na ścieżkę.

– Proszę cię, nie zapomnij jej tego powtórzyć – powiedział za odchodzącą Patrycja.

Pokiwała główką w brunatnym kapturku i odeszła w kierunku budynku przyjęć.

Rud zaczął czyścić paznokcie. Był po kolejnej operacji plastycznej, którą kupił sobie za zarobioną żywność. Obecnie miał wszystkie palce u rąk i każdy z nich ze zgrabnym paznokciem. Przed karą nie miałem ładniejszych paznokci – stwierdził z uznaniem, gdy czarne obwódki zamieniły się na białe.

XVII

Maria przyszła po paru dniach. Rud nie wiedział, jak zacząć rozmowę, gdy ujrzał ją z bliska: Była taka delikatna, taka kobieca i taka inna, nie pasująca do otoczenia.

– Cześć – powiedziała i usiadła obok na ławce.

Nadal nie odzyskiwał pewności siebie. Zauważył, że Maria ma szarawą, niezdrową, bladą cerę.

– Nie mogłem się doczekać twojego przyjścia – powiedział wreszcie. – Źle wyglądasz.

– Rzadko wychodzę z baraku – odpowiedziała po chwili milczenia.

– Nie pracujesz?

– Nie muszę.

– Maria, czy nie potrzebujesz jedzenia? Nie wyglądasz dobrze. – Chwilę się zastanawiała.

– Dobrze – powiedziała po namyśle. – Wezmę jedzenie. – Tego nigdy dość. Kiedy mogę po nie przyjść?

Mroził go jej ton pełen lęku. Nadal mi nie ufa, czy co? – pomyślał.

– Maria, ja nie jestem żadnym strażnikiem ani przodownikiem, ani nigdy nie byłem – powiedział z naciskiem.

– Wiem. Mówiłeś mi to już wcześniej – Znów ten ton i nieufna mina. Zaczęło go to złościć dalej mi nie wierzy, czy co?

– Przyjdź jutro, to przyniosę jakieś jedzenie – powiedział głośno.

– Dobrze – odpowiedziała i pożegnała się pośpiesznie.