Terencja wysunęła się o pół długości, przyszła z Dżubarem, Swing był trzeci. Grałam oczywiście Terencję ze Swingiem, Dżubara wyłącznie na pierwsze miejsce, przegrałam porządki, ale nie martwiło mnie to zbytnio. Terencja skończyła nam triplę.

– Zdaje się, że jest to osiemdziesiąty raz, kiedy wygrywasz przez pomyłkę? – powiedziałam do Marii. – Ja przy tobie przy okazji?

– Mam! – zawiadomił zwycięsko Jurek. – Skończyłem!

– My też. Ciekawe, ile dadzą.

– Od czwartej, to już było wiadomo, że Derczyk nie jedzie – przypomniała Maria. – Bolka grali. No, może jeszcze Terencja…

Krysta z ostatniego miejsca prawie dogoniła Swinga, była za nim o pół długości. Zapisując wyniki usiłowałam dodać jej co należy, ale nie byłam w stanie tego czegoś sprecyzować. Poprzestałam w końcu na informacji, że straciła start.

Za triplę dali 980 tysięcy, prawie milion, wzbogaciłyśmy się w pewnym stopniu. Ponadto Terencja zaczęła mi ostatnią triplę, dalej miałam Fawora, faworyta absolutnego i kończyłam czterema końmi. Miecio swoją Fontanną doprowadzał do szaleństwa wszystkich, uparłam się, że nie dotknę tego łacha, ale skusił mnie zerowy bilet na tablicy, nie wytrzymałam, wzięłam. Było to 5-6, Fawor z Fontanną.

Dziewczyna za mną przyrosła chyba do fotela, nie ruszyła się z miejsca.

– Zaczynam trochę rozumieć – zwierzyła mi się. – Widzę, ze tu na koniu numer sześć, na Fontannie, siedzi taki chłopak, Osika, ja go znam. Czy on jedzie pierwszy raz?

Fontanna mnie dotychczas napełniała żywą niechęcią, starałam się nią nie interesować. Spojrzałam na program i na tablicę.

– Osika – potwierdziłam. – Pierwszy. Co to za chłopak?

– Taki sobie. Był w stadninie, jego ojciec jest stajennym, a on kocha konie. Uwielbia. Jeździ na nich chyba od urodzenia, strasznie chciał zostać dżokejem i widzę, ze wreszcie zaczyna. Myśli pani, że mógłby wygrać?

– W żadnym absolutnie wypadku. Po pierwsze, Fontanna to jest najgorszy koń w tej stawce, trzylatek co prawda i może była chowana, ale… zaraz. Cztery razy szła, trzy razy ostatnia, a raz przedostatnia Po drugie, na arabach trzeba umieć pojechać. A po trzecie, to w pierwszej jeździe w życiu podobno każdy idiocieje, dopiero gdzieś od piątej zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Gdyby koń go wyniósł sam z siebie, to owszem, ale Fontanna go nie wyniesie, nie ma obawy.

– Dlaczego? Ona miała taką dobrą babkę… Dwie dobre babki; po mieczu i po kądzieli.

Zainteresowałam się nią wreszcie.

– Pani rzeczywiście zna te konie. Skąd się pani to wzięło? Mój ojciec jest weterynarzem. Nie mam matki, umarła, jak miałam rok. Wychowałam się przy ojcu w różnych stadninach i w zeszłym roku też poszłam na weterynarię. Ale ja znam te konie od przeciwnej strony, rozumie pani, jednego mam własnego, to jeszcze źrebię. Na wyścigach jestem pierwszy raz w życiu, chciałam zobaczyć, jak to wygląda.

– Był z panią jeden pan – przypomniałam. – Widywałam go tu, nic pani nie powiedział? Chyba z nim pani przyjechała?

– Tak, to taki znajomy mojej ciotki. Przypadkiem się zgadało i powiedział, że może mnie tu dziś zabrać, chociaż ja mam prawo wstępu ze stadniny… No i zabrał, ale po czwartym biegu gdzieś mi znikł. Muszę na niego czekać.

– Trafił tę czwartą gonitwę? – zaciekawiłam się.

– Nie wiem. Chyba tak, bo zrobił się czerwony i jakiś taki… promieniejący. Ale nic nie powiedział i urwał mi się. Powinno mu być wszystko jedno, bo to jest strasznie bogaty facet.

– Nie ma na świecie tak bogatego faceta, zęby nim nie wstrząsnęła wygrana, względnie przegrana na koniach – powiedziałam stanowczo. – Albo wcale nie grywa, albo się przejmuje. To jest namiętność. Fioł, szmergiel, hobby i co tam pani jeszcze zechce, Gracze to specjalny gatunek, nie ma znaczenia, w co grają.

– Chyba tak – przyznała. – Z tego, co tu widzę… Mnie to nie ciągnie, wolę hodowlę, trening, zawody… Tego chłopaka, Osikę, bardzo lubię, dobrze mu życzę. O, szóstka! To Fontanna! Co pani mówi, to jest bardzo dobra klacz!

Konie odpracowały próbny galop przed trybunami, czemu przyjrzałam się z dużym powątpiewaniem. No owszem, Fontanna poruszała się ładnie, ale co z tego, zawsze robiła dobre wrażenie, a przychodziła na końcu. Sprawdziłam, kto na niej jechał, raz Kowalski, dwa razy uczeń Lejba i raz amatorka Kociakowska. No nie, ratunku, Fontanna miała prawo obrazić się na zawsze! Kowalski w ogóle nie powinien jeździć, za duży urósł, musiał się głodzić, zęby zachować wagę, a przybywało mu podobno od jednego listka sałaty. Jego matka rozpaczała, głodny chodził bez przerwy i z tego głodu osłabiony, trudno wymagać od zagłodzonej jednostki energicznego poganiania konia. Uczeń Lejba, jak dotąd, wykazał się raczej antytalentem, a amatorka Kociakowska podobnie. Może ta dziewczyna ma rację, może ta Fontanna to jest koń wcale nie taki zły, tylko dennie jechany…

– Dawaj, Fontanna! – wrzeszczał radośnie Miecio od samego początku siódmej gonitwy.

Zrezygnowałam z poderżnięcia mu gardła. Fontanna wyrwała do przodu i prowadziła w powiększającym się odstępie. Pomyślałam, ze jeśli przyjdzie, napluję sobie na buty, co mi szkodziło porozmawiać z tą dziewczyną na samym początku, zagrać triplę albo chociaż górą…

– Nie złapią jej! – wyprorokował pan Edzio gromko i ze zgrozą.

– E tam, nie złapią, głupoty ci ludzie takie mówią, że się niedobrze robi! – rozzłościła się Maria. – Pierwszy raz pan widzi coś takiego…?!

– Dawaj, Fontanna!!! – darł się Miecio.

– Ty popatrz, ona ucieka! – krzyknął Jurek.

– Na prostą wyprowadza Fontanna – poinformował wyzuty z emocji głośnik. – Drugi Eskimos, polem finiszuje Fawor…

Fawor złapał cholerną Fontannę w ostatniej chwili. Osłabła po tym obłędnym prowadzeniu i wyszedł przed nią o trzy czwarte długości. Trzeci był Eskimos, o łeb.

– Za ostro poszedł – zaopiniowała dziewczyna za mną. – Widocznie był zdenerwowany, nie wyczuł dystansu. Trzeba jej było dać oddech w połowie i potem dopiero przyśpieszyć. Ale i tak bardzo się cieszę, zobaczy pani, Zygmuś Osika zostanie dżokejem!

Zygmusiowi Osice z całego serca życzyłam wszystkiego najlepszego. Grałam to, Fawor z Fontanną, 5-6, co prawda tylko dlatego, że był to ostatni zerowy bilet z Faworem, ale jednak. Fuks połowiczny, w dodatku tripla mi szła, kończona czterema końmi. Prawie zapomniałam o Derczyku.

Trafiłam w końcu tę triplę, średnio wyszła, 150 tysięcy, co i tak uważałam za wielki sukces, bo w środku miała bitego faworyta, Miecio gdzieś znikł przed końcem gonitw. Maria zainteresowała się dniem jutrzejszym, Derczyk miał jechać cztery razy, co najmniej dwa z jego koni mogły się nadawać do przyjścia. Aż do ogłoszenia wypłat zajęłyśmy się wyłącznie programem…

* * *

Policję miałam do dyspozycji prywatnie, w postaci jednego osobnika, zamieszkałego na tym samym piętrze i obdarzającego, mnie czymś w rodzaju wielkich uczuć. Niewykluczone, że z wzajemnością. Zawsze miałam jakiś taki dziwny fart…

– Sprawdzam, czy jesteś, mniej więcej co kwadrans – oznajmił w pięć minut po moim powrocie. – Chodź pogadać. Chyba, że wolisz tutaj?

– Wolę u ciebie. Po tej rozrywce człowiek chciałby odpocząć, a u ciebie to ty zrobisz herbatę i pozmywasz szklanki. Przyjdę za dziesięć minut.

Kiedy przyszłam, okazało się, że Janusz ma gościa, siedział tam jakiś obcy mi facet. Zatrzymałam się w progu i zostałam prawie wciągnięta.

– Chodź, obaj chcieliśmy z tobą pogadać. To jest mój kumpel po fachu, niegdyś major, obecnie to się nazywa podinspektor, Józio Wolski.

– A całkiem inspektor? – wyrwało mi się. – Bez pod?

– To byłby pułkownik – odparł Józio Wolski. – I do tego jeszcze awans w sensie stanowiska służbowego. Bardzo chcę awansować i coś mi się wydaje, ze zaczęło to zależeć od pani.

– Znaczy, wyjątkowo nie jestem podejrzana? – upewniłam się i usiadłam na najwygodniejszym fotelu Janusza, z ulgą myśląc, że robię za gościa l nic nie muszę.