– I co? – nie wytrzymał L’ath.
– Zebrali się jakoś. W cztery szeregi się ustawili, ale nierówne… nierówne… Tu chłopcy Linnoya, a tu pijane wieprze – Meredith pociągnął kolejny łyk. – I zrobili huk jeszcze raz. Pierwszy szereg zawrócił i ruszył w tył, drugą dziesiątkę odsłaniając. Tamci również wypalili i tak samo trzeci szereg. A książęce wojsko całe we krwi. Zaczęli żołnierze padać. I nie był to już ten piękny, wspaniały hufiec. Byli ludzie jęczący i ci co leżeli na ziemi, i… ci co uciekali jak dzieci.
– Co? – żachnął się Archentar. – W dwustu przed czterdziestoma uciekali?
– Jak mówię – czarownik pokiwał smutno głową. – Ostatni szereg Chorych Ludzi w plecy im palił.
– Nie może być. Dwustu doborowego wojska?!
– Eeeee… – włączył się L’ath. – Hufiec ściśnięty w portowej uliczce. Na polu raz dwa by im radę dali.
– Zapewne – zgodził się Meredith. – Ale to już nie byli ci ludzie, których widziałeś panie w mieście Hem. Pijani, szubrawcy… Ale komendę znali.
– I co dalej? – wyrwało się Asiji.
– Dalej już nic. Chorzy Ludzie dobiegli do mojego statku i o ratunek prosili. Kapitan ich wziął. Pewnie bał się, żeby w niego nie wypalili… I z portu jakoś wypłynęliśmy.
– Ha! – Archentar uderzył dłonią w stół. – Jednak uciekli.
– Prawda – zawtórował mu L’ath. – Jakich czasów jednak dożyliśmy. Żeby zwykły cham mógł z kuszy czy z… tego, jak mu… muszkietu w rycerza godzić. Nic, tylko upadek obyczajów i koniec kultury.
– Prawda, prawda – potwierdził Wielki Książę. – Na szczęście, ciągle nie ma to jednak jak uderzyć konnicą i pieszym wojskiem.
– Miecz i honor – dodał cesarski poseł. – Tylko to pozostanie godne dla mężczyzny na wieki.
ROZDZIAŁ 4
Dzięki pomysłowości Zaana, a raczej jego znajomości zwyczajów i niewielkiego rozumu miejscowych urzędników państwa, uniknęli pogoni i zasadzek. Jeśli oczywiście ospali urzędnicy zdołali w ogóle zorganizować jakieś pogonie czy zasadzki. Do wiedzy Zakonu jeszcze nic nie mogło dojść, bo było za daleko. Teraz, tak jak to dawniej Zaan czytał w rycerskich romansach, obozowali w zasypanej śniegiem kniei, pod gołym niebem, przy ognisku. Męska przyjaźń, wspólnie odczuwane niebezpieczeństwo, urocze, rycerskie pieśni, którymi zabawiał go Sirius w rodzaju: „Ech życie, życie… Sranie i gorzały picie!”
Wszystko było jak w romansach. Poza jednym – czasem. Zaan boleśnie odczuwał na sobie różnicę pomiędzy literaturą, a życiem. Co innego przeczytać w księdze jednym tchem zdanie: „Noc była bardzo mroźna”, a co innego odczuwać ten mróz od zmierzchu do świtu… Zgrabiałymi palcami otwierał i czytał listy, które Rycerz zakonu wiózł w jukach.
– He – Sirius nagle przestał śpiewać – otwierasz te listy i zalepiasz, żeby znaku nie było. A po co?
– Mogą się przydać.
– Lepiej rzucić w ogień.
– Nieee… A może przyjdzie potrzeba, żeby komu pokazać taki list.
– Toż pieczęcie złamane.
– Nie. Nie łamię pieczęci.
Chłopak nachylił się nad ogniskiem, żeby lepiej widzieć.
– Psiamać! Rzeczywiście – w jego głosie brzmiał niekłamany podziw.
– Papier nie ma dla mnie tajemnic – Zaan uśmiechnął się na wspomnienie wszystkich tych tajnych i zakazanych ksiąg, które czytał w świątyni. Nie takie pieczęcie zdejmował bez najmniejszego uszczerbku, by potem nienaruszone zakładać znowu. – Przez ostatnie trzydzieści lat nie zajmowałem się niczym innym.
– Eeeee… – dla chłopca czterdziestoletni mężczyzna był czymś niewyobrażalnym. – Ludzie tak długo nie żyją.
– Sirius… – Zaan schował listy na powrót do sakwy. – Po naszemu Syriusz. Tak?
– Taaa… Ja się tak nie nazywam – wyznał chłopak.
– Hm… Syriusz, Orion, Achaja, Archentar – to książęce imiona z królestwa Troy. Od gwiazd, od nieba.
– Mhm.
– A ty jak masz na imię? – skończywszy z listami, Zaan wziął się na powrót do obróbki korzenia, który znalazł rano. Korzeń był wielki, prawie tak wielki jak nikczemnego wzrostu człowiek. Z grubego pnącza wyrastały trzy rozwidlenia kończące się nieregularnymi zgrubieniami. Zaan wyrównywał je właśnie nożem, żeby uzyskać pożądany kształt.
– Nie wiem.
Zaan uśmiechnął się z niedowierzaniem.
– No jak to?
– Tak to – chłopak zachmurzył się nagle. – Nie wiem.
Zaan spojrzał na majaczącą pomiędzy zaśnieżonymi wierzchołkami drzew czerń nieba. Usiłował opatulić się bardziej swoim długim płaszczem, ale niezbyt gruby materiał ledwie chronił przed mrozem. Przysunął się jeszcze bliżej do ogniska.
– Opowiesz mi?
– A co tu opowiadać? – chłopak ułamanym patykiem grzebał w mokrym popiele wokół ognia. – Może lepiej nic o mnie nie wiedzieć?
– Coś tam jednak wiem.
– Niby co?
– A to, że raz mówisz jak rycerz, raz jak jaśnie wielmożny pan, a raz jak… chłop – zaryzykował. – Jak kupiec, jak karczmarz.
– Ano mówię. Potrafię mówić jak każdy – jak pan i jak sługa.
– Gdzie cię tego nauczyli?
Chłopak westchnął. Potem machnął ręką.
– Ano porwali mnie – wydął wargi, potem dolną przygryzł w zamyśleniu. – Piraci.
– Ile miałeś lat?
– A bo ja wiem? – Sirius przechylił głowę. – Trzy? – Zabrzmiało to jak pytanie. – Zabrali mnie z osady… potem się dowiedziałem… od „Chorych Ludzi” mnie porwali, to jest aż za Wielkim Lasem.
– Wiem.
– Chcieli mnie sprzedać, ale nikt nie chciał kupić. No to żyłem w psiarni, znaczy z psami na ich okręcie. Trzymali psy, żeby pilnowały obozu, jak przybijali w nocy do brzegu – Chłopak podrapał się w ucho. – Nie ma lepszego strażnika jak pies – znowu wydął wargi. – A potem jak podrosłem na ogryzanych kościach, co to nam rzucali… nam – znaczy mnie i psom razem.
Chłopak plątał się coraz bardziej, ale Zaan nie chciał przerywać pytaniami, żeby go nie spłoszyć. Powoli i dokładnie obrabiał swój korzeń. Nie był rzeźbiarzem i musiał bardzo uważać, żeby nie zepsuć kształtu.
– No to jak podrosłem, to znowu ze mnie człowieka zrobili. Już nie psa. Nie wiem, jak mam na imię, oni też nie wiedzieli, to wołali na mnie: „hej ty!”.
„Hej tyyyyy!” krzyczał Sirius do piekarza, jak miał go zabić – przypomniało się Zaanowi.
– No i… zacząłem im broń czyścić i strawę nosić, a potem… jak znowu podrosłem… to na brzeg chodziłem. Znaczy do wsi, na szpiegowanie. Żeby zobaczyć czy domy bogate, gdzie karczma, czy dwór jaki jest, czy wojsko może stoi. I ja piratom wszystko mówiłem, a oni potem w nocy… – Chłopak złamał w palcach patyk, którym dotąd się bawił. – Jak w nocy szli, to ja mogłem iść za nimi. Czasem nawet jakiegoś chłopa mieczem ciachnąłem, jak go ktoś wcześniej dziabnął, a nie ubił – nagle Sirius uśmiechnął się smutno. – Tośmy się bili, rabowali i palili. Fajnie było z piratami – westchnął ciężko – A potem znowu podrosłem. Miałem… – zamyślił się – siedem lat albo osiem… To mnie na galery sprzedali.
– Ośmioletniego chłopca? – nie wytrzymał Zaan. – A na cholerę takie dziecko na galerach?
– To były galery tyranii Symm. Oni mieli bitwy z księstwem Linnoy i galernicy marli. Piraci im sprzedawali wszystkich jak leci. A ja… silny byłem. Albo… Może dziesięć lat miałem.
Zaan pokiwał głową.
– No i mnie przykuli z takim jednym chłopakiem jak ja. On też był cały biały, jak ja. No to skuli nas do jednego wiosła, że my niby krajanie, żebyśmy pogadać se mogli. Ale nie. On nie był zza Wielkiego Lasu. On tylko był taki biały… no bo… jak słońce na niego padało…
– Wiem – mruknął Zaan. – Był albinosem.
– No… czy coś takiego. Ja nie miałem imienia, a on miał – właśnie Sirius. Byliśmy podobni do siebie, to mnie galernicy nazwali Sirius 2. A on był wielkim księciem. Tak jak mówiłeś – z królestwa Troy. Też go piraci złapali i sprzedali, ale nie ze wsi jak mnie tylko… – chłopak podrapał się w głowę – jego statek, co on nim płynął, utonął i go piraci wyłowili. Jak burza była, to go jego służący przywiązali do masztu, żeby go woda nie zmyła, a jak maszt się złamał, to on z nim płynął, a tam reja była i on był na wierzchu, a nie pod wodą…