W tym miejscu podejrzliwym okiem łypnęła na męża. Podporucznik Werbel miał podobną myśl, więc spojrzał z zainteresowaniem. Pan Roszczykowski, z racji głowy, mógł być podatny na wzruszenia, ale żadnego zmieszania ani niepokoju nie okazał. Wzruszył ramionami, które miał nieuszkodzone.

– Ja blondynki lubię, panie poruczniku – wyjaśnił pobłażliwie. – Prawdziwe, takie jak moja żona. Na czarne nawet nie patrzę, a te utlenione rozpoznaję od pierwszego rzutu oka. Różnie mnie można oszukać, ale akurat nie tu.

Szczera prawda, bijąca ze szpitalnego łóżka, kazała podporucznikowi opuścić budowlę w takim samym pośpiechu, w jakim od niej przybył. Już wiedział, że tu żeru nie znajdzie, piekielnej Murzynki należało szukać gdzie indziej.

Podporucznik Jarzębski histerii się wyzbył, ale euforia mu pozostała. Wygrzebany z ogrodniczej ziemi łup obciążał wprawdzie głównie jedną osobę, jakiegoś Adama Grodziaka, na ile można było się zorientować, specjalistę od zdjęć, ale przy nim wychodziło jeszcze paru innych, w tym szef całego przedsięwzięcia. Szef wychodził słabo i zakres wiedzy o nim koniecznie trzeba było rozszerzyć, dostojników państwowych bowiem bez rzetelnych dowodów ruszyć nie sposób. Miał już dowody prawie rzetelne i to „prawie” doprowadzało go do białej gorączki.

Adam Grodziak, postać nowa, najprawdopodobniej padł ofiarą szantażu, na co wskazywało podpisane przez niego smętne wyznanie na piśmie. Podskubywał z lekka pornografię w czasach, kiedy sama myśl o niej stanowiła przestępstwo straszliwe i ustrojowi grożące, bał się odpowiedzialności i w fałszerskiej imprezie uczestniczył w jakimś stopniu pod przymusem. Okoliczności łagodzących w jego wypadku można się było doszukać bez trudu, dzięki czemu urastał do roli koronnego świadka. Widniejące w notesie Mikołaja Torowskiego inicjały A.G. bez wątpienia odnosiły się do niego. Torowski trafił bezbłędnie, możliwe, że Grodziak zwierzył mu się i szlochał w kamizelkę, gorliwie donosząc, co mu w rękę wpadło. Wizyty fotografa zapisane były porządnie w zeszycie nieboszczki Adeli Kopczyk i wszystko się zgadzało. Współpracowali na bazie presji moralnej. Jarzębskiemu prawie żal się zrobiło tego Grodziaka, z jednej strony fałszerze, z drugiej rozszyfrowujący ich z podstępną zaciętością denat, w środku nieszczęsny Adam, dwustronnie maltretowany… Nerwicy mógł chłopak dostać, ale znaleźć go należało za wszelką cenę!

W pierwszej kolejności Jarzębski zajrzał do książki telefonicznej. Adam Grodziak, artysta fotografik, istniał, miał adres, ale jego telefon nie odpowiadał, a w domu nikogo nie było. Jarzębskiego oganiał dziki niepokój, dwóch bezcennych świadków już mu diabli wzięli, zaczął przemyśliwać nad komisyjnym otwarciem drzwi, bo może ten Grodziak leży w środku również zamordowany. Kapitan Frelkowicz nawet się łamał, ale od działań chwilowo wstrzymała ich nowa myśl.

Natchnienie spłynęło na Werbla, który w tym całym Pojednaniu odwalał właściwie robotę dla Jarzębskiego i nie podlegał emocjom. Odczepił się od Murzynki, uczynił minutę przerwy dla przestawienia się na własną działkę i myśl poszybowała mu swobodniej.

– Tam się ktoś czołgał – przypomniał. – Zostaw tego Grodziaka, bo ten czołgający może być lepszy. Co ci szkodzi popytać w pogotowiu i szpitalach? Skoro się czołgał, w dobrej formie nie był.

Bez słowa podporucznik Jarzębski wrócił do telefonu. Zaczął od pogotowia i już po pół godzinie udało mu się połączyć z informacją o wypadkach. Na pytanie, czy nie przywieziono wczoraj kogoś z uszkodzonymi nogami, otrzymał odpowiedź, że owszem, siedem osób. Poprosił o nazwiska.

– A o kogo panu chodzi? – spytała sucho informacja.,

– O Adama Grodziaka – odparł Jarzębski dość beznadziejnie, bo akurat nic innego nie przyszło mu do głowy. Już się domyślał, że informacji musi zasięgnąć osobiście, a nie przez telefon.

Osoba z drugiej strony przez chwilę sprawdzała.

– Zgadza się – rzekła wreszcie. – Pęknięcie kości i stłuczenie. Odwieziony do szpitala na Cegłowskiej, chirurgia urazowa.

W Jarzębskim buchnął nowy ogień. Po następnej półgodzinie udało mu się dodzwonić do bielańskiego szpitala, gdzie wiadomość potwierdzono. Zgadza się, Adam Grodziak leży na chirurgii urazowej i więcej mu nie powiedzą, bo przez telefon informacji się nie udziela. Każdy się może podszyć pod policję.

Krócej jechał niż dzwonił. Legitymacja zrobiła swoje, przyodziany w biały chałat dotarł do właściwego pokoju, ściśle biorąc, pod drzwi właściwego pokoju, Grodziaka bowiem położono na korytarzu.

Łóżko na korytarzu istotnie stało, ale było puste.

Jarzębski przemaszerował przez cały oddział, wszystkich korytarzowych pacjentów pytając o nazwiska. Nikt nie ukrywał tożsamości i nikt nie był Adamem Grodziakiem. Udał się do dyżurki pielęgniarek.

– Zgadza się, Adam Grodziak, łóżko przy sali numer osiem – powiedziała obojętnie nagabnięta siostrzyczka. – Tam leży.

– Nie leży – zaprzeczył stanowczo Jarzębski.

– Jak to, nie leży? Musi leżeć!

– No to niech pani sama zobaczy. Ja przywidzeń nie miewam. Nie leży i niech mi wobec tego ktoś powie, gdzie jest. Policja.

Siostrzyczka sczerwieniała na twarzy i wybiegła z pokoju. Jarzębski pośpieszył za nią. Po chwili ramię przy ramieniu stali nad pustym łóżkiem.

– No i co? – wytknął Jarzębski gniewnie.

– To gdzie on się podział? – powiedziała pielęgniarka bezradnie i obejrzała kartę chorobową. – Nogi miał przecież… Może w toalecie…

Rychło okazało się, że Adama Grodziaka nie ma nigdzie. Nagłe zniknięcie pacjenta spowodowało lekkie zamieszanie, szczególnie że był to pacjent, któremu samodzielne marsze musiały przychodzić z dużym trudem. Jarzębski znów nabrał strasznych podejrzeń, bo Adam Grodziak był świadkiem bezcennym i ktoś mógł się przyczynić do opuszczenia przez niego zarówno szpitala, jak i ziemskiego padołu. Zanim jednakże zdążył coś zrobić, usłyszał ciche psykanie. Obejrzał się – psykał i kiwał na niego jeden z tych korytarzowych, zmartwiony facet w średnim wieku, siedzący na swoim łóżku.

– Pan im nie powie? – spytał szeptem, kiedy Jarzębski pochylił się ku niemu.

– Komu i czego?

– Tym konowałom tutaj. Panu bym się przyznał, ale im nie, boja tam nie wiem, może to nie wolno. Nie powie pan?

Jarzębski zaprzysiągł milczenie i dowiedział się, że facet pożyczył tamtemu zaginionemu swoje szwedki. Jedną nogę miał w gipsie, a na drugiej okłady, wysilał się okropnie, ale w końcu ja koś sobie poradził. Oddalił się, nie wrócił i w ten sposób także szwedki przepadły, a szpitalne były.

– Jak powiem, że salowa zabrała, to mi może dadzą drugie – zwierzał się świadek, ciągle szeptem. – Ja już całkiem nieźle chodzę, ale podpórka się przyda.

– W którą stronę się oddalił? – spytał chciwie Jarzębski.

– Do holu.

Jarzębski spojrzał w stronę holu. Z ostatniego pokoju wyszedł młody chłopak z ręką na wyciągu, rozejrzał się i niebacznie kiwnął głową. Jarzębski zrozumiał sygnał, poszedł za nim. Razem wyszli do holu.

– Jak pan da papierosa, to wszystko powiem – oznajmił chłopak. – Tylko tak, żeby nikt nie widział.

– Dam całą paczkę. O co chodzi?

– Usiądźmy, bo na warcie jeszcze mi się źle stoi. Usłyszałem, że tu polka i jakiś uciekł. Ja go podsłuchałem.

Mówił również głosem przyciszonym i Jarzębski poczuł się jak w jaskini wroga. Wyciągnął prawie całą paczkę papierosów i zręcznym ruchem wetknął chłopakowi do kieszeni od piżamy.

– Mów wszystko porządnie! – zażądał.

– Tu się schowałem, widzi pan. – Chłopak gestem brody wskazał kąt holu, gdzie stało samotne krzesło całkowicie zasłonięte bujną zielenią. Na ścianie tuż obok wisiał aparat telefoniczny. – Chciałem sobie zapalić jak człowiek, a w sraczu nie lubię. Przylazł, ten co zginął, miał żeton, zadzwonił. Żeby nie papieros, nawet bym mu pomógł, ale bałem się, że zobaczą, a miałem akurat ostatniego. Ledwo sobie dawał radę, połączył się w końcu i powiedział takie słowa: „Tu Adam. Szpital bielanski. Natychmiast. Od zaplecza. Duży wóz, bo mam kopyto w gipsie”. I tyle. Odwiesił słuchawkę, polazł do windy, wiem, bo popatrzyłem za nim, i zjechał na dół. Przyda się to panu na co?