– A jak zostało, to nie nasza sprawa – stwierdził stanowczo Lawina. – I mogło zostać, człowiesiu, parę kilo proszku to ryzykowny interes, przez lotniska się bali i promem mogli sobie zaplanować. I z siódemką, trzy pięć siedem w kółko.

– Siódemkę grają.

– Wszystko grają. Po dychu…

– No dobra. Znaczy co, niech czatują w Warszawie?

– A niech. Na zawsze tu chyba nie przyjechała, wróci, to ją dopadną i powie, co z tym zrobiła…

Myśl, że nie planują natychmiastowego ukręcenia mi łba, była zdecydowanie pocieszająca. Szansa realizacji któregoś programu istniała, trzeciego najlepiej, oddać im torbę i podstępnie wykończyć całą szajkę…

Zamyśliłam się i zapomniałam, co gram. Christina Ranger wygrała swobodnie, druga przyszła czwórka, trzeciego miejsca nie uchwyciłam, siódemka albo ósemka. Poczekałam, aż zaświeciła tablica, ósemka! W pamięci błąkała mi się jakaś myśl o siódemce, cholera, grałam siódemkę…? Dlaczego, zgłupiałam chyba, przecież to ósemka wychodziła na trzecie miejsce! I co z tą czwórką, mam czwórkę…?

Obejrzałam bilety i nie uwierzyłam własnym oczom. Jak byk widniało na nich 5-4-8. Trafiłam fuksowego tiersa, pojedynczymi końmi, w jedną stronę! Nie do wiary!!!

Faceci, narkotyki, szajki i rozmaite niebezpieczeństwa wyleciały mi z głowy z furkotem. W upojeniu patrzyłam to na bilet, to na tablicę i czekałam ogłoszenia wypłaty. Żaden z tych trzech koni nie był ostro grany, powinni zapłacić przyzwoicie…

Głośnik zachrypiał, a równocześnie na tablicy zapaliły się cyfry, 27.220 koron. Rany boskie, prawie cztery tysiące dolarów!

Mignęło mi w głowie, że na wyścigi powinnam chodzić wyłącznie w postaci Murzynki, zakłębiły się problemy, jakie będę miała z tym w Polsce, gdzie mnie wszyscy znają, po czym u ramion urosły mi skrzydła. Co mi tam głupie szajki! Bez najmniejszych trudności zrobię z nich balona, podsunę myśl, na którą sami może by nie wpadli!

Diabeł mnie podkusił niewątpliwie. Specjalnie postarałam się podejść z biletem do kasy tuż przed nimi. Wdzięcznie przyjęłam gratulacje kasjera, wyłapałam zawistne spojrzenie i z życzliwym uśmiechem na prawie czarnej twarzy wysłuchałam uwagi o afrykańskiej małpie, która ma ślepy fart. Proszę bardzo, za te pieniądze mogę być afrykańską małpą, zawsze to lepsze niż głupia raszpla.

– Chłopcy – powiedziałam po angielsku z pięknym akcentem, który w każdym języku stanowił moją mocną stronę. – Słówko do szefa. Dama zabrała torbę przypadkiem i przez pomyłkę, nie ma pojęcia o zawartości i prawdopodobnie będzie chciała ją zwrócić. Nie należy jej płoszyć, niech wraca i oddaje. Ma ją w Warszawie.

Patrzyli na mnie wzrokiem najdoskonalej tępym. Gęby mieli otwarte, ale głos im z wnętrza nie wychodził.

– Ona się nazywa Chmielewska – dołożyłam, wymawiając własne nazwisko z szalonym wysiłkiem i wymyślnie zniekształcone. – Nikt tamtejszy nie powinien się przed nią ujawniać, lepiej, żeby poczekał na nią ktoś stąd, może jeden z was. Przyjdzie do tej samej przechowalni bagażu, z której wzięła towar. Porozumcie się z bosem.

Odblokowało ich i zdołali zamknąć usta.

– Skąd wiesz? – spytał śmiertelnie spłoszony i zdezorientowany Patyk.

– Co cię obchodzi? Może ją znam osobiście? Może działa jakaś kontrola? Może ktoś to stwierdził szczęśliwym przypadkiem? Nie wasza sprawa, a za trzy dni ona z tym pójdzie na dworzec. Koniec informacji.

– Hej, ty! – wrzasnął za mną Lawina, bo od razu zaczęłam się oddalać. – Od kogo wiadomość?

– Od tego, kto pilnował w Warszawie – odparłam przez ramię. – I nie znamy się wcale.

Zostawiłam ich, ciągle nieco otumanionych i postarałam się zniknąć z horyzontu, wykorzystując w tym celu restaurację. Przyszło mi na myśl, że wprowadziłam w łono szajki nieco zamieszania, ale tajemnicza kontrola, moim zdaniem, była w pełni możliwa. Zbyt duże pieniądze wchodziły w grę, żeby nie pilnował ich ktoś nie ujawniony, o kim nawet szef mógł nie wiedzieć.

Promienny nastrój dotrwał we mnie do końca wyścigów, miałam jednakże dość rozumu, żeby wyjść po ostatniej gonitwie przez wielką, damską toaletę na dole. Weszłam do niej jako Murzynka, opuściłam przybytek w charakterze Europejki, twarz i ręce umyłam, zmieniłam rajstopy, własne włosy zaczesałam na czoło, w ostatniej chwili zorientowałam się, że zostały mi jeszcze czarne uszy, naprawiłam pomyłkę. Nabyty przez Pawła płaszcz odwróciłam na lewą stronę, kraciastą podszewką do wierzchu, wyglądało to trochę dziwnie, ale już było ciemno i dziwność nie rzucała się w oczy. Przeszłam w tłumie, dostrzegłam wpatrzonego w wychodzących Patyka, Lawina prawdopodobnie czatował przy drugim wyjściu. Z daleka dojrzałam w umówionym miejscu białe volvo Pawła, wsiadłam bez pośpiechu i wyjaśniłam przyczynę przemiany.

– Wariatka – powiedział ze zgrozą. – Ile tych peruk w końcu będziesz miała…?! Po jakiego diabła w ogóle wymyśliłaś to całe kretyństwo?

– Żeby się mnie nie czepiali za wcześnie. Żeby się mnie wcale nie czepiali. Żeby myśleli, że jestem strasznie głupia i nawet patrzeć na mnie nie warto, nie mówiąc o usuwaniu z tego świata. Demonstracyjnie wymienię te torby, oddam jedną, zabiorę drugą i jeszcze będę grzecznie przepraszać…

– A jeśli tej drugiej już tam nie ma?

– Wtedy się zacznę martwić i spróbuję wywęszyć, kto ją zabrał. Ale mam nadzieję, że jest, bo optymizm mam w charakterze.

– Twój optymizm jest dla mnie bezcenny. Dobra, załóżmy sytuację pomyślną. Co powiesz glinom?

– Tu istnieje właśnie problem i potrzebna do tego moja teściowa.

Paweł zaniechał protestów. Znów zadzwoniłam do teściowej. Podniosła słuchawkę i ogłuszyła mnie jakąś panią Maciaszek. Coś było niedobrze. Zadzwonił Paweł.

– Ktoś u niej jest i podejrzewam, że gliny – oznajmił, odkładając słuchawkę. – Spróbujemy później. W razie czego… Czekaj, niech pomyślę… Nie, chciałem powiedzieć, że zostały mi jakieś chody, ale chyba nic. Nic jestem pewien. Za to wyjawię ci, ale zachowaj to przy sobie, nazwisko faceta, który powinien tkwić w aferze. Niejaki Dominik. Na wysokim stołku siedzi i wystrzegaj się go wszelkimi siłami, bo ta ekstra gnida…

Do mojej teściowej zadzwoniliśmy ponownie po godzinie, ale nie było jej w domu. Zaczęłam się niepokoić, gdzie, na litość boską, mogła się podziać, jeśli trafiły na nią gliny… Czy to przypadkiem nie ta cholerna torba…? W końcu pójdzie za mnie siedzieć, rany boskie…!

– Muszę wracać – powiedziałam z troską. – Muszę się dowiedzieć, co się z nią dzieje. Podrzuciłam jej to śmierdzące jajko, święci pańscy, nikt nie uwierzy, że ona nie ma o niczym pojęcia! Ty podobno wybierasz się do Belgii. O której wyjeżdżamy?

Paweł przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy. Pomyślałam, że teraz właśnie upewnił się ostatecznie w słuszności dokonanego wyboru zrezygnowania ze mnie i poślubienia tej swojej idiotycznej trzeciej żony. Rozgoryczyło mnie to nieco. Wszystko przez Mikołaja, oczywiście, no, niech tylko wrócę…!

– Miałem zamiar skoczyć jeszcze do tego mafioza -rzekł w zadumie mąż idiotycznej żony. – Dziś nie zdążyłem. Nawet znalazłem pretekst, ale rezygnuję. Z Joanną musisz się zobaczyć i pośpieszyć się trzeba, tu masz rację. Niech to piorun spali, podzwonię po ludziach z domu… Umówimy się na jakiś kontakt, będzie czas po drodze…

Pieniądze szczęścia może i nie dają, ale w wysokim stopniu ułatwiają życie. Cztery tysiące dolarów spadły mi jak z nieba, postanowiłam nie przyjmować ich posiadania do wiadomości. Lekko przyszły, lekko pójdą i niech je szlag trafi.

Dopiero we Frankfurcie, po rozstaniu się z Pawłem i znalezieniu miejsca w wagonie, przyszło mi do głowy, że popełniłam beznadziejny idiotyzm. Diabli wiedzą, czy nie jestem już poszukiwana, w dodatku wiedzieć o mnie może zarówno policja, jak i te cholerne szajki i mafie. A jeśli czatują…? W takich okolicznościach nic gorszego niż pociąg, między stacjami człowiek jest uwięziony, nie będę przecież skakać w biegu!

Bezwzględnie muszę ten głupi pociąg opuścić, a im prędzej, tym lepiej. Wygrane na wyścigach korony wymieniłam na dolary i wiozłam je w gotówce. Za cztery tysiące dolarów używany samochód można jeśli nie kupić, to co najmniej wypożyczyć, a z dwojga złego od pociągu lepszy byłby nawet rower. Kajak, do licha, gdyby jakaś rzeka płynęła w kierunku Warszawy!