Dość długo stałam, przyglądając się wnętrzu, i powolutku ogarniał mnie podziw.

Co w tym holu wybuchło, rzecz jasna nie miałam pojęcia. Pewno bomba. Raczej nieduża, bo nawet nie powyrywała drzwi z zawiasów i nie przeniosła impetu do innych pomieszczeń. Za to sam hol wyglądał dziwnie, kwadratowy był, różne szczątki upstrzyły go symetrycznie, głowa Heleny, w drobnych kawałkach, poniewierała się wszędzie, na jej fragment właśnie wlazłam. Wieszak częściowo zleciał, a częściowo wbił się w ścianę, okruchy rozbitego żyrandola dekorowały głównie podłogę, stolik i dwa krzesła nie nadawały się do żadnego użytku, chyba że do kominka. Ucieszyłam się, że nigdy nie trzymałam w holu na przykład telefonu, też by się rozleciał. Pod kuchennymi drzwiami ujrzałam poszarpaną parasolkę.

Najmniej ucierpiał obrus, wisiał na klamce drzwi do łazienki. Buty też prawie ocalały, stały w niskiej szafce, połamane drzwiczki szafki wpadły do wnętrza i zdemolowały nieco tylko jedną parę, pozostałe poprzewracały się i ugniotły, ale bez wielkiej szkody dla zdrowia. Za to w strzępy poszła stara, nieprzemakalna kurtka z ortalionu, która i tak już wyglądała okropnie, ale wciąż mi było szkoda wyrzucić ją definitywnie. Teraz wreszcie mogłam pozbyć się jej z czystym sumieniem. Dostrzegłam w tej ruinie elementy pocieszające.

Przestałam podziwiać widoki, odnalazłam miękkie ranne pantofle, każdy w innym miejscu, prawie nie uszkodzone, wytrząsnęłam z nich tynk, zmieniłam obuwie i udałam się na zwiedzanie reszty pomieszczeń. Poza drobinami szkła, które poleciało najdalej, nie ujrzałam w nich nic ciekawego, eksplozja nie miała wielkich ambicji, poprzestała na dewastacji holu.

Ktoś zadzwonił do drzwi, uchyliłam je, nie otwierając szeroko. Okazało się, że sąsiad.

Wyraził niepokój i zaciekawienie, coś chyba u mnie wybuchło, wszyscy słyszeli, co to było?

– Kineskop – odparłam smutnie, bo prawdy mówić nie zamierzałam, a żadnego innego łgarstwa nie zdążyłam wymyślić. – I to w dodatku nie mój, znajomy zostawił, żeby z nim nie latać po mieście. Był chyba uszkodzony. Miałam zamiar wynieść go do piwnicy, ale ciągle zapominałam, może to i lepiej.

– Do piwnicy! – podchwycił sąsiad z rozgoryczeniem. – Jak to, jeszcze się pani nie włamali?

– Gdzie? Do piwnicy? Kto?!

– Nie wiem. Złodzieje chyba? Do mnie się włamali już dwa razy. Raz, muszę przyznać, nawet dość kulturalnie, ale drugi raz na chama. Ja tam zrobiłem sobie warsztat, nic nie ukradli, to mnie dziwi, za to poprzewracali wszystko. Jak trąba powietrzna, jakby ktoś czegoś szukał w ataku furii. Bili się czy co?

Zainteresowałam się z uprzejmości.

– Dawno to było?

– A skąd! Parę tygodni…

Złożyłam mu wyrazy współczucia. Co do mojej piwnicy, mogli się tam włamać nawet dwadzieścia razy, nie miałabym o tym pojęcia. Jeszcze raz zapewniłam, że nic wielkiego się nie stało, i sąsiad poszedł. Postanowiłam trochę pomyśleć. Zrobiłam herbatę i usiadłam w kuchni.

Gliny. W pierwszej kolejności powinnam ich zawiadomić. Żywa jestem, drzwi mam zamknięte, mogą uznać, że nikt ich nie goni, i zamówić się na jutro. Nie wyjdę z tego ulgowo, zatrują mi albo nawet uniemożliwią spotkanie z Grzegorzem, jeszcze czego…! Gdybym była ministrem, wicepremierem, prezesem spółki akcyjnej, właścicielem banku czy też innym przestępcą na wysokim szczeblu, albo chociażby tym parszywym Renusiem, mogłabym liczyć na duże względy. Dom niechby nawet cały wyleciał w powietrze, ja bym swobodnie pojechała na polowanie do Białowieży, ale jako zwyczajna jednostka, nic z tego, zostanę przyduszona. Gdybym miała pewność, że przyjadą dzisiaj, od razu…

Nad glinami postanowiłam jeszcze się zastanowić.

Jak to się mogło stać…? Podrzucili mi chyba coś, sama tego nie przyniosłam, ostatnio unikam dźwigania ciężarów. Drzwi otworzyli wytrychem, żadna sztuka, nie ma na świecie takiego zamka, którego porządny fachowiec nie otworzy. I co dalej? Nie zgadnę, nie znam się na bombach, tyle wiem na ten temat, ile na filmach widywałam, a jeśli nawet oprócz tego jeszcze trochę, do niczego mi się to chwilowo nie przydaje.

Zgniewało mnie nagle. Dlaczego ja mam się z tym szarpać umysłowo, od czego jest policja?! W mgnieniu oka wymyśliłam dla nich argument, jutro rano przyjdzie moja sprzątaczka i nie strzyma, żeby natychmiast nie zrobić porządku, a oni lubią wszak miejsca przestępstwa ludzką ręką nie tknięte. Że ja nie tknęłam i nie tknę, to pewne, i charakter mnie od tego odrzuca, i noga, mają zatem rzadką okazję, byle szybko. Na jutro wykombinuję sobie wizytę u ortopedy, nie, u kardiologa, na serce umarłam, ujrzawszy mój hol. Mogło mi przecież coś takiego zaszkodzić…?

Kapitana Borkowskiego złapałam od pierwszego kopa.

– Zaraz u pani będziemy – zadecydował energicznie. – Proszę niczego nie ruszać!

Już się rozpędziłam…

W pół godziny później siedziałam z nim w pokoju, a ekipie trzeszczał pod nogami cały mój tynk, wymieszany z miałem szklanym. Kapitan symulował opanowanie, był jednakże zdenerwowany. Na razie jeszcze nie wiedziałam dlaczego, ale przyczyna rychło wyszła na jaw.

Nie krępując się specjalnie moją obecnością, ekspert od tych rzeczy zakomunikował nam suchym głosem, że ładunek wybuchowy znajdował się w gipsie. Zdetonowany został zdalaczynnie. Nie zabiłby mnie, nawet gdybym znajdowała się w środku, chyba że jakimś zupełnie wyjątkowym przypadkiem: Siła wybuchu tak została obliczona, żeby mnie tylko poraniło rzetelnie, niekoniecznie na śmierć. Zapewne miało to brzmieć pocieszająco.

Kapitan, acz glina, posiadał cechy ludzkie, nie wytrzymał, wyrwało mu się.

– W tej cholernej głowie – powiedział, tak jakby przez zaciśnięte zęby, widać mu było skurcz mięśni na policzkach. – Nie daruję sobie… Należało ją zabrać. Jak to się mogło stać, zaraz, niech pomyślę…

Prawie zgadłam już sama, ale czekałam, co powie.

– Od przyniesienia tej głowy jak często wychodziła pani z domu? – spytał po chwili, już całkiem opanowany.

– Wcale. Dopiero dzisiaj.

– No tak. To już rozumiem.

– Ja też…

Uzgodniliśmy poglądy. Oczywiście, gdybym chciała załatwić pojedynczą osobę ściśle wyliczoną eksplozją, najlepiej dokonać tego w zamkniętej przestrzeni, możliwie pustej.

W pokojach mogą przeszkodzić rozmaite meble, osoba akurat utkwi w łazience albo w jakim kącie, a w moim holu wieszak, szafeczka, stolik, dwa krzesła i głowa Heleny pod obrusem. Nawet lustra nie było, dopiero zamierzałam kupić tremo z półeczką, dobrze, że nie zdążyłam.

– Pewność, że znajdzie się pani w przedpokoju, można mieć tylko w chwili pani powrotu do domu – rzekł kapitan stanowczo. – Zatem, wyczekali takiej chwili…

– Jasne. Musieli mnie pilnować, skąd inaczej mieli wiedzieć, kiedy wrócę, a nie o parasolkę im przecież chodziło, musieli widzieć, jak wysiadłam i weszłam do bramy, wyliczyli sobie, jak długo będę szła po schodach, zaraz, kawałki schodów widać z zewnątrz przez okno, wchodzącą osobę widać również, no, nie w całości, fragmentami, ale jeśli nikt nie wchodzi, schody są puste… A otóż wcale nie były puste!

Przypomniałam sobie nagle. W chwili kiedy zdecydowałam się na tego fryzjera, od drugiej strony weszła do bramy sąsiadka z ciężkimi torbami i to ona wchodziła po schodach, a nie ja! Z ciężarami nie leciała galopem po trzy stopnie, tempem bezwiednie przystosowała się do mnie. Myśleli, że ja. Wyliczyli, kiedy dotrę do mieszkania, ona moje mieszkanie oczywiście ominęła i poszła wyżej, przyjęli jeszcze jakiś czas na gmeranie kluczem w zamku, na zamknięcie drzwi, po czym zdetonowali ładunek. Gdybym nie poszła do tego fryzjera, tylko od razu wróciła do domu, teraz leżałabym w miejscu znacznie mniej sympatycznym niż mój salon, pomijając to, że w salonie nie leżę.

Kostnica albo co najmniej szpital. Co za świństwo mi robią, Renuś z Miziutkiem!

– Ciekawe, skąd ten upór? – mruknął kapitan.

– Zasadniczą korzyść widzę w tym, że pozbyłam się drugiej głowy – powiadomiłam go jadowicie. – Mam nadzieję, że nie podrzucą mi trzeciej.