Изменить стиль страницы

Od linii metra jezioro dzieliła odległość około dwóch kilometrów. Po przejściu wąskiego pasa lasu utworzonego ze sztucznych palm dotarłem do piaszczystej plaży. Ryan siedział pod palmą. Przechylał nad ustami swoją butelkę. Wodę jeziora pozorowała wielka szklana płyta o barwie nieba. Postawiłem na niej nogę. Powierzchnia szkła była twarda i lekko pomarszczona. Poszedłem po niej w kierunku przeciwległego brzegu.

W tym miejscu jezioro miało szerokość sześciu kilometrów. Daleko z lewej strony, na dużej wyspie położonej pomiędzy Tawedą a Lesaiolą, zielenił się gęsty palmowy las. Słońce wznosiło się coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Kiedy oddaliłem się na odległość jednego kilometra od brzegu w Pial Edin, dotarłem do krawędzi szkła. Począwszy od tego miejsca aż do brzegu pod Lesaiolą woda była prawdziwa.

Powróciłem do Ryana.

– Poczęstuj mnie swoim koniakiem, głupi kołku, jeśli sam go jeszcze do końca nie wytrąbiłeś – powiedziałem pojednawczo.

Leżał na wznak. Poderwał się z ziemi i zamachał rękoma. Odzyskał równowagę, kładąc swe sztuczne dłonie na kołnierzyku mojej koszuli.

– Ty wiesz, co ja przed chwilą widziałem? – zapiszczał.

– Pewnie coś bardzo ciekawego, bo inaczej ze wzruszenia nie próbowałbyś mnie zaraz udusić.

– Chodziłeś po powierzchni wody!

– Zalewasz.

– Widziałem ciebie na środku jeziora, powtarzam.

– Pływałem tam w ubraniu?

– Nie. Szedłeś po powierzchni wody.

– Mógłbyś mi takich kawałków nie opowiadać.

– Przysięgam!

– Wariata ze mnie chcesz zrobić?

– Widziałem to na własne oczy.

Trąciłem nogą butelkę i wskazałem ją ruchem głowy.

– Wszystko się zgadza – podsumowałem znaczącym tonem. – Najpierw ja po wczorajszym piciu wygłupiałem się przed tobą, a teraz…

– Urżnąłem się jak ostatnia świnia! – wykrzyknął radośnie. -

Ale numer – dodał ciszej i odetchnął z ulgą.

Wcale nie miałem ochoty na żarty. Jednak aby mu zrobić przyjemność, podniosłem butelkę do ust i wypompowałem z niej dwa łyki powietrza.

Zrozumiałem w tej chwili przynajmniej jedno: że gdybym chciał pozostać w zgodzie z przemienionym światem, musiałbym dla siebie zatrzymać wszystko, czego się o nim dowiedziałem.

2

Linda pracowała w biurze centrali handlowej o nazwie Temal. Gmach centrali stał przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy. Po przeżyciach tego przedpołudnia, które nadwerężyły mój układ nerwowy, nie potrafiłem już sobie wyobrazić aktualnego wyglądu Lindy. Bałem się tylko coraz bardziej i w miarę jak zapoznawałem się ze zmianami w obrazie okolic miasta oraz w wyglądzie jego mieszkańców, dojrzewała we mnie pewność, że te przerażające zmiany obejmować mogą również moich najbliższych.

Pod wpływem najgorszych przeczuć zostawiłem w spokoju Ryana, który z uporem godnym lepszej sprawy wytrwale markował na plaży postać nieprzytomnego pijaka, i poszedłem na stację w Pial Edin, gdzie – jak rano – te same dwie sztuczne dziewczyny blokowały dalej makietę budki telefonicznej. Zrezygnowałem z poszukiwania prawdziwego aparatu, ponieważ zależało mi przede wszystkim na bezpośrednim spotkaniu z Lindą. Wsiadłem do pociągu metra odjeżdżającego w kierunku centrum Kroywenu.

Zanim dojechałem do przystanku przy. Dziesiątej Ulicy, gdzie rozpoczynała się zwarta wielkomiejska zabudowa, miałem czas przyjrzeć się dokładnie najbliższym pasażerom. W wagonach nie było już takiego tłoku jak rano, kiedy pociąg przepełniały manekiny jadące do pracy, jednak pewna liczba atrap nadal nie zajmowała wielu wolnych miejsc siedzących. Zrozumiałem wkrótce, dlaczego tak się dzieje. Prawie wszyscy podróżni, którzy stali w przejściach pomiędzy pustymi ławkami – trzymając dłonie na poziomych i pionowych rurkach przeznaczonych do utrzymywania równowagi – mieli ręce na stałe przymocowane do tych poręczy. Twarze uwięzionych wyglądały prawie naturalnie. Zachowywali oni ograniczoną swobodę ruchów, niektórzy wymieniali między sobą jakieś niby – zdania utworzone ze słów przypadkowo zestawionych albo wpatrywali się w gazety pokryte szarymi prostokątami.

Jedna z kobiet stała sztywno pod ścianą przytwierdzona do niej łopatkami. Wolnymi rękoma przerzucała kartki kolorowego czasopisma, w którym prostokąty wypełnione szarą farbą udawały kolumny druku, inne – przypominały barwne zdjęcia. W najbliższym rogu, zawieszony oburącz na uchwycie luźno zwisającym z poręczy, kołysał się miarowo mały plastykowy dziadek w okularach wszczepionych bezpośrednio do pustych oczodołów. Tuż obok niego wspierali się o siebie dwaj mężczyźni zrośnięci razem plecami. Tworzyli nierozłączną całość, lecz przy tym wcale nie mieli wyglądu martwych kukieł. Jeden z nich w równych odstępach czasu ponawiał próby zawarcia znajomości z moją sąsiadką na ławce. Zwracał się do niej z zapytaniem, czy wysiada na następnym przystanku, bo chętnie odprowadziłby ją do domu. Kiedy kobieta podnosiła na niego szklane oczy i kręciła przecząco głową, namawiał ją do spędzenia wspólnego wieczoru w teatrze. Kobieta ta nie mogłaby jednak skorzystać z zaproszenia, gdyby nawet kto inny proponował jej swoje towarzystwo. Odlew jej ciała był wykonany z miękkiej masy plastycznej zespolonej trwale z siedzeniem i oparciem ławki. Naprzeciwko mnie siedziała matka z dzieckiem na ręku. Kołysała dziecko i wierciła się na ławce swobodnie, za to nogi miała połączone ze sobą materiałem imitującym ciało ludzkie, zaś stopy – aż po kostki zatopione w podłodze.

Poza kilkoma wyjątkami wszystkie te pozorujące ludzi twory zmontowane były w wagonie na stałe, jako składowe części jego wyposażenia, co każdemu, kto znalazłby się na moim miejscu w roli przytomnego i nie wtajemniczonego widza, wydawać się musiało w najwyższym stopniu zastanawiające. Tym bardziej więc zdumiałem się na widok prawdziwej kobiety, która nagle przeszła przez cały wagon pod rękę z plastykowym manekinem i wyszła na peron, nie zwracając najmniejszej uwagi na nasze dziwaczne otoczenie.

Para ta opuściła pociąg na przystanku przy Dwudziestej Ulicy. Powodowany tym samym uczuciem radosnego zaskoczenia, jakie pewnie kieruje człowiekiem na bezludnej wyspie, gdy po dłuższym okresie samotności zobaczy nagle drugiego towarzysza niedoli, natychmiast poderwałem się z miejsca i wybiegłem za nią.

Manekin ciągnął kobietę za rękę. Dogoniłem ich na schodach prowadzących do wyjścia na ulicę.

– A już myślałem, że w całym mieście nie znajdę nikogo prawdziwego – zwróciłem się do kobiety.

– Słucham?

– Wyszedłem za wami z metra.

– Za nami?

Uniosła brwi i spojrzała na swego sztucznego partnera.

– No, jeśli mam być szczery… – zaciąłem się. – Zresztą sama pani wie, co mam na myśli w tych okolicznościach. Od rana nie widziałem jeszcze ludzkiej twarzy. Wyobrażam też sobie, jak panią zaskoczyło to nasze niespodziewane spotkanie.

– Zaraz… – przerwała. – Nie bardzo rozumiem…

– O to właśnie chodzi! – podchwyciłem z entuzjazmem. – Ja również niczego nie pojmuję. Tutaj, w śródmieściu, chyba nie ma większych zmian. Wyglądałem przez okno, zanim wjechaliśmy do tunelu, i poza imitacjami ludzi na ulicach niczego osobliwego nie zauważyłem.

Zatrzymała się.

– Czy wy się znacie? – spytał manekin.

– Nie – odpowiedziała.

– Przepraszam pana uprzejmie – ukłoniłem się przed nieznajomym. – Mówimy tu o sprawach zupełnie dla pana niezrozumiałych.

– Ale macie ze sobą coś wspólnego.

– W pewnym sensie – potwierdziłem z mniejszą już pewnością siebie, bo rozmowa zmierzała w nieprzewidzianym kierunku.

– A można wiedzieć, co was łączy? – nalegał dalej.

– Jak by to panu delikatnie wytłumaczyć… – Dopiero w tej chwili pomyślałem o Ryanie i o niemożności porozumienia z nim. – Czy dzisiaj ani razu nie rozmawialiście ze sobą…

– Więc jednak znasz tego człowieka! – przerwał mi, zwracając się do kobiety.

– Nie znam go!

– Twierdzisz to kategorycznie, a on utrzymuje, że macie ze sobą coś wspólnego.