– Chętnie, ty też. Czekaj, tu jest twoja parasolka!

Deszcz padał równomiernie i monotonnie. Mokre jezdnie i chodniki lśniły w świetle latarni. Młody człowiek, który wyszedł zza rogu ulicy, ujrzał po przeciwnej stronie idącą wolno dziewczynę, przygarbioną, z opuszczoną głową. Parasolkę miała przechyloną na plecy, a ze zmoczonych włosów woda ściekała jej na twarz. Wszystko w jej postawie, każdy ruch, znamionowało beznadziejną rozpacz. Młody człowiek poznał dziewczynę i przypomniał sobie, że poprzednio spotkał ją, kiedy świeciło słońce… A nie, nic podobnego, również padał deszcz, a słońce świeciło z niej. A teraz musiała ją chyba spotkać jakaś straszna krzywda i nieszczęście. Z irytacją pomyślał o swoich obowiązkach, które nie pozwalają mu podejść i zwyczajnie spytać, czy nie może w czymś pomóc…

Tereska zdała sobie sprawę z pozycji parasolki dopiero wtedy, kiedy z mokrych włosów pociekło jej za kołnierz. Podniosła parasolkę nad głowę, po czym znów przechyliła na plecy.

Bardzo dobrze – pomyślała masochistycznie – przynajmniej nie będzie wiadomo, co mam na twarzy…

Łzy płynęły jej z oczu równie obficie i nieprzerwanie jak deszcz. Nogi wlokły się po kałużach, nie omijając ich, ciężko i powoli. Pogoda stanowiła doskonale dobrane pendant dla jej uczuć.

Wszystko skończyło się bezapelacyjnie i nieodwołalnie. Wszelka nadzieja zgasła, diabli wzięli głupie złudzenia i mrzonki. Piętnastego października Boguś był w Warszawie… Jest cały czas… Dziewczyna z „Orbisu”… Nie, tego było stanowczo za wiele!

Płakał świat i płakało zdruzgotane serce Tereski.

* * *

Niemożność zamknięcia się w odosobnieniu, w jakiejś komórce czy w piwnicy, niemożność ukrycia się tak, jak ukrywają się chore zwierzęta, konieczność stykania się z ludźmi stanowiły ostateczną kroplę goryczy. Nawet spokojnie rozpaczać nie było gdzie i kiedy. Tereska była zdania, że po takiej tragedii, po takim ciosie nie podniesie się już do końca życia. Samobójstwo jakoś nie przychodziło jej do głowy, pewne było natomiast, że resztę swych dni spędzi na rozpamiętywaniu minionych nadziei i wstrząsu, który je zniweczył.

Natychmiast po powrocie do domu próbowała tłuc głową o ścianę, ale szybko zaniechała tych kojących czynności, bo chropowaty tynk zdzierał jej skórę z czoła, ponadto walenie w mur powodowało głuche huki i wstrząsy całego budynku. Powszechnie przyjęty objaw rozpaczy dał tylko ten skutek, że nabiła sobie niewielkiego guza. Tak szkoły, jak i korepetycji nie można było porzucić. Obowiązki musiały być spełniane. Skamienienie w milczącej rozpaczy nie wchodziło w rachubę, czarny welon na twarzy również. Niesprzyjające okoliczności sprawiły, że Tereskę w imponującym tempie ogarnęła wściekłość.

Skutki wściekłości były rozmaite i najintensywniej objawiały się na udzielanych lekcjach. Treść zadań, oryginalniejsza niż zwykle, sprawiła, że w umyśle jej podopiecznych tajniki nabywanej w ten sposób wiedzy matematycznej utrwaliły się na zawsze. Nagła poprawa stopni Mariolki i Tadzia była tak zdumiewająca, że po tygodniu nowe korepetycje wręcz nachalnie zaczęły jej się pchać do rąk. Tereska mogła przebierać w uczniach jak w ulęgałkach. Propozycje, na szczęście, padały w szkole. Na terenie szkoły jej nastrój ulegał niepojętej odmianie i nie protestowała przeciwko przyjmowaniu dodatkowej pracy, potem zaś już musiała dotrzymywać zobowiązań i spełniać obietnice. W ogóle w szkole, między ludźmi, wśród rozlicznych zajęć głucha rozpacz traciła jakoś swoją siłę, pozwalała się stłamsić i zepchnąć gdzieś na dno duszy. Wyłaziła na wierzch dopiero w samotności, kiedy nic nie przeszkadzało w myśleniu i przeżywaniu. W samotności swojego pokoju, siedząc przy biurku i patrząc przez okno na bezlistne drzewa i zimny, zapłakany, zadeszczony świat, Tereska czuła się śmiertelnie, beznadziejnie, bezgranicznie nieszczęśliwa.

Coś w tym jest – myślała, odrywając się od tego niedowarzonego, zniewieściałego półgłówka, Henryka de Valois, i przyglądając się czarnej gałęzi, kiwającej się za szybą. – W szkole mi jakoś lepiej… Powinno mnie coś zmuszać i pchać do czegoś innego. Jak nie mam czasu myśleć, to mi lepiej. Trzeba się czymś zająć. Nic mi się nie chce… Trzeba się czymś zająć. Boże jedyny, czym ja się mam zająć?

Rąbanie drzewa tym razem było do niczego. Rąbanie drzewa nie absorbowało umysłowo, myśl pracowała w innym kierunku i ręce opadały. Szkoła? Trudno uważać szkołę za atrakcyjną rozrywkę. Ponura konieczność, działająca w ograniczonym zakresie. Korepetycje to zwyczajna udręka. Zarabianie pieniędzy… Nie, nie zarabianie ich, lecz wydawanie! Ciuchy, kosmetyki… Za nic! Dla kogo?

Myśl, że nie ma się dla kogo ubierać, nie ma dla kogo wyglądać, była tak przygnębiająca, że Tereska z największym wysiłkiem postarała się jej pozbyć. Przypomniała sobie milicję. Może bandyci? Prawda, bandytów też diabli wzięli, wszystko diabli wzięli, nie ma po co żyć na świecie… Aha, prawda, miała sobie znaleźć coś, żeby nie być nieszczęśliwa.

Nie będę nieszczęśliwa – myślała z rozpaczliwym uporem. – Nie chcę być tak kretyńsko nieszczęśliwa! Niech to szlag trafi, nie będę nieszczęśliwa!…

Dzielnicowy spotkał ją przypadkowo, kiedy wracała ze szkoły, powłócząc nogami i wlokąc za sobą zamkniętą parasolkę. Deszcz przestał padać zaledwie przed godziną. Idąc z przeciwka, dzielnicowy przyglądał jej się długą chwilę i miał wrażenie, jakby Tereska niekiedy próbowała pogrozić komuś pięścią i tupnąć nogą. Dostrzegła go dopiero, kiedy znalazł się dwa kroki przed nią.

– Dzień dobry pani – powiedział życzliwie.

– Bo wie pan – odparła Tereska w roztargnieniu, patrząc przez niego na przestrzał. – Tam wyleciała przez okno taka wielka donica. Z palmą. A mój brat akurat tam widział ten samochód. A od Puławskiej akurat szedł ten miły człowiek z Tarczyna, ten podobny do małpy. I możliwe, że to przeze mnie, bo to pudło, które kop… to znaczy, potrąciłam, chyba o coś zaczepiło, ale nie jestem pewna. Tylko nie wiem, jak mogło zaczepić o palmę przez trzy piętra, ale hałas było słychać.

Dzielnicowy wysłuchał osobliwego zeznania w milczeniu. Niezwykłym trafem skojarzenia, które wywołały spontaniczną wypowiedź Tereski, wydały mu się w pełni zrozumiałe. Nie dalej jak dziś rano jego młody podwładny popadł w rozpacz na skutek długotrwałej niemożności dokonania jakichkolwiek odkryć w kwestii niepokojącej go afery. Dzielnicowy dość długo tłumaczył mu, że nie on jeden, że jego koledzy po fachu też się męczą i nie mają sposobu nikomu niczego udowodnić, że nie można niespodziewanie wdzierać się do wszystkich mieszkań w podejrzanym budynku i przeprowadzać w nich rewizji. Krzysztof Cegna rozumiał, co się do niego mówi, niemniej jednak cierpiał głęboko.

Trochę niejasna informacja Tereski ukazywała pewne nowe możliwości.

– Chwileczkę, proszę pani – powiedział dzielnicowy. – Niech pani opowie to jeszcze raz i po kolei. A najlepiej będzie, jak wstąpimy do komendy i tam pani opowie. Akurat jesteśmy obok.

Tereska jakby się nagle ocknęła. Przeszła kilka kroków, spojrzała na niego ponuro i nagle zatrzymała się.

– Chała – powiedziała nieżyczliwie. – Nic panu nie powiem, jeśli pan mi nie powie, o co chodzi. Mnie to interesuje i muszę wiedzieć.

Dzielnicowy zatrzymał się również.

– Proszę? – zdziwił się, nieco zaskoczony.

– Nic panu nie powiem, jeśli pan mi nie powie. Nie pamiętam, co powiedziałam, ale odwołuję wszystko. Ja chcę nareszcie coś wiedzieć, bo w ogóle nic nie rozumiem, i w końcu to są bandyci czy nie? Jak nie, to co to pana obchodzi, a jak tak, to trzeba mnie o tym zawiadomić. Na mnie dybią czy na pana?

Dzielnicowy przyjrzał się jej uważnie. Doświadczenie powiedziało mu, że Tereska jest w stanie żywiołowego buntu i jakiejś dziwnej, zdeterminowanej, agresywnej aktywności. Przyczyn tego niepokojącego stanu nie znał, ale był zdania, że na wszelki wypadek nie należy jej się zbytnio sprzeciwiać. Posiadane przez nią wiadomości wydawały się cenne.