– Zna pani Waldemara Krzyckiego? – spytał znienacka jeden, przedstawili mi się, ale nie zapamiętałam nazwisk.

– Proszę…?

– Waldemara Krzyckiego, pytam, czy pani zna.

Tu mnie ustrzelił.

– A kto to jest? – zaciekawiłam się chciwie. – Nie znam człowieka, w życiu o takim nie słyszałam, ale może go znam z twarzy? Bez nazwiska?

– Zna pani ludzi z twarzy bez nazwiska?

Idiotyczne pytanie. Z politowaniem wyjaśniłam, że każdy zna takich miliony. Może się okazać, że tego jakiegoś Waldemara Krzyckiego widuję parę razy do roku w sklepie ogrodniczym i co z tego? Skąd mam wiedzieć, że ten przy skrzyneczkach z sadzonkami to Waldemar Krzycki?

Zezłościłam się nawet trochę i chyba stało się to widoczne. Ten, który zaczął pierwszy, zmiękł odrobinę silniej.

– Waldemar Krzycki, asystent reżysera, od niedawna współpracował z denatem… to znaczy, z Wajchenmannem. Zna go pani?

Odetchnęłam głęboko dla uspokojenia i pokręciłam głową.

– Nie. Nawet, jeśli go kiedyś widziałam, nic o tym nie wiem. I nie słyszałam o nim. W jakim jest wieku?

– Około trzydziestu pięciu…

– Nie. I nie ma sensu, żebym zaczęła zgadywać. Oczywiście nie dowiem się, po co on panom?

Zamilkli. Wyglądało na to, że moja wyraźnie udokumentowana nieobecność w kraju, pełna niemożność osobistego kontaktu z Wajchenmannem i niewiedza o Krzyckim rzeczywiście nabruździły im przeraźliwie. No, może nie uwierzyli w Krzyckiego, mogłam zełgać. Ale z tajemniczych powodów to właśnie ja miałam być podejrzana i koniecznie ja powinnam była drania trzasnąć. Ciekawe…

– Rozumiem, że panom przykro, że to nie ja – powiedziałam ze szczerym współczuciem, bo sama znałam ten ból, kiedy się cała koncepcja wali. – Będziecie pewnie sprawdzać z nadzieją, że coś się gdzieś opsnie, nie da rady, naprawdę byłam w drodze, ale może, chociaż mogłabym się dowiedzieć, jak go kropnęłam? Podobno w wyjściu do ogrodu leżał, tak wieść gminna niesie, od czego tak leżał? Strzał z broni palnej, trucizna, w łeb dostał przedmiotem twardym? Musiało być coś wyraźnego, bo od początku nikt nie wspominał o żadnym wylewie, zawale, przypadkowym potknięciu… A…! Uczciwość każe mi panów poinformować, że pomagać nie będę. Przeszkadzać też nie, palcem o palec nie stuknę, ale niech przynajmniej coś mam z tych podejrzeń!

Nie polubili mnie, to było widać. Właściwie powinni byli pożegnać się zimno i wyjść, nie czynili tego, zapewne rozstawanie się z nadzieją wymagało czasu i wysiłku. Spróbowałam wynieść z tego korzyść własną.

– No…? – zachęciłam delikatnie. – Słyszałam, że zastrzelony. Nie z łuku chyba, nie z procy, ani z kuszy? Prawda to czy nie? Jeśli panowie nie chcą mówić, to nie, i tak dowiem się wszystkiego od ludzi, ale z każdego gadania zawsze coś wynika. Może przypadkiem wiem coś, o czym sama nie wiem, że wiem?

Ożywili się. Młodzi, bo młodzi, ale już fachowcy, każdemu maciupeńka iskierka w oku błysnęła, odpadłam jako sprawca, jednakże źródłem nieuświadomionej wiedzy mogłabym się okazać.

– No dobrze – złamał się ten pierwszy. – Tetetka starego typu, o ile wie pani, co to jest…

– Wiem – warknęłam.

– Skąd…? – wymamrotał odruchowo drugi, ale pierwszy ciągnął dalej, więc kolejne głupie pytanie pozostało bez odpowiedzi.

– Jeden strzał od tyłu, prosto w plecy, z bliskiej odległości, ale nie z przystawienia. Trafiło w serce…

– W komorę… – wyrwało mi się.

– Pani poluje?

– Co pan? Żywe, niewinne stworzenie miałabym zabijać…? Jak stał? Z pewnością to wiecie, frontem do ogrodu czy do domu? Wchodził czy wychodził? Tetetka ostro wali, mogło go obrócić, ale lekarz umie stwierdzić takie rzeczy. To jak było?

– Bardzo dużo pani wie – dokonał odkrycia drugi, najwidoczniej wyznaczony do roli tego gorszego, siląc się na przekąs.

Machnęłam ręką, bo już straciłam cierpliwość i wpatrzyłam się w pierwszego.

– Wchodził – wyznał z resztkami oporu. – Z tarasu do domu. Możliwe, że tylko otworzył drzwi, wyszedł na chwilę i wrócił…

– Ktoś był w ogrodzie, skorzystał z okazji i rąbnął – podchwyciłam. – Cholera, nie mam pojęcia, jak to wszystko wyglądało, ten jego dom i ogród, nigdy się tym nie interesowałam. Ale nie szkodzi, dowiem się…

– Od kogo? – wdarł się ostro drugi.

– Niech pan mnie nie rozśmiesza, od znajomych osób. Tłumy to wiedzą.

– Napomknęła pani coś o motywach? – podjął z nadzieją pierwszy.

Odsapnęłam, ulżyło mi i zebrałam myśli. Nie, zbyt wielkich kłód pod nogi nie zamierzałam im rzucać.

– Ostrzegam panów, że to jest mój osobisty wymysł, a motywy dopuszczam niejako podwójne. Młody to on już nie był, z wiekiem popadł w megalomanię rozdętą i zaczął przerabiać wieszczów na swoje kopyto. Wszystko przerabiał na swoje kopyto. Ekranizował rozmaite rzeczy wedle własnego gustu, paskudząc treść i formę, jedno i drugie powszechnie znane i wysoko cenione, i w końcu ktoś mógł tego nie wytrzymać. Albo go trzasnął z zemsty za dzieła wykonane, albo nie chciał dopuścić do kolejnego. I nie było na niego siły, miał wysokie protekcje, nasze władze, niestety, za szkolnych czasów nie czytały książek, najwyżej bryki, więc nie czuły paskudztwa, finansowały, można powiedzieć, bezmyślnie. Ktoś nie znalazł innej drogi ukrócenia procederu, jak tylko usunąć go z tego świata, co sama chętnie bym uczyniła, ale jakoś nie miałam okazji. A drugi kierunek zwyczajny, kwestia kariery, komuś bruździł, nogę podstawiał albo, co, łatwo mu było, no i sprawca stracił cierpliwość. Ogólnie mówię, bo szczegółowo tego środowiska nie znam. Poszukajcie jego innych wrogów, nie ja jedna na świecie.

Nie wydawali się zadowoleni i widać było, że na żadne moje pytanie postarają się już nie odpowiedzieć. Pogawędka nie trwała długo i to raczej ja ich uszczęśliwiłam własnymi poglądami, a nie oni mnie. Poszli sobie wreszcie, dostarczywszy mi wyłącznie tego jakiegoś Waldemara Krzyckiego, o którym, byłam pewna, w życiu nie słyszałam.

Z pewnym wysiłkiem wróciłam do równowagi i zajęłam się sobą.

Kasety kasetami, ale korcił mnie też straszliwie adres Ewy Marsz, głównie chyba dlatego, że okazał się trudno osiągalny, chociaż z drugiej strony nawet ukrywającą się osobę w miejscu zamieszkania jakoś da się złapać. W ostateczności wystarczyłby mi jej numer telefonu, dalej już dałabym sobie radę.

W banku zdobyłam tylko stary adres, sprzed lat. Nie wprowadziła później żadnej zmiany, korespondencja nie szła nigdzie, miała być odbierana. Numery telefonów zastrzeżone, zaprzyjaźniona pani zadzwoniła od razu, przy mnie, ale domowy nie odpowiadał, a komórka była wyłączona. Ewa Marsz, najwyraźniej w świecie, odcięła się od kontaktów ze społeczeństwem.

Podałam własne numery i numer komórki Lalki ze słabą nadzieją, że może bodaj do Lalki ona się odezwie i niczego więcej dokonać nie zdążyłam. W drodze do domu dopadł mnie pan Tadeusz.

Powinnam sobie załatwić w samochodzie zestaw głośnomówiący, ale jakoś nigdy nie miałam na to czasu. Także serca, od tych wszystkich wynalazków dla młodzieży odrzucało mnie, co trzy miesiące zmiana, już rzeczywiście nie mam, co robić, ustawicznie tylko kupować nowe ustrojstwo i uczyć się nowych metod prztykania! Nic dziwnego, że ogólny poziom oświaty jest taki niski, skoro oni zajęci są wyłącznie zdobywaniem wiedzy na tle ulepszeń w elektronice. Ulepszeń, cha, cha!

Zestawu, zatem nie posiadałam i obecność radiowozu na ulicy nie pozwalała mi przyłożyć komórki do ucha. Dziwne sztuki czyniąc, wcisnęłam się przy Hożej na miejsce dla inwalidy, jeśli się ktoś przyczepi, będę udawała, że wcale nie stoję, tylko tak wolno przejeżdżam, są ograniczenia szybkości czy nie?! Co prawda nie wiadomo, gdzie przejeżdżam, chyba przez budynek na durch, ale może nie zauważyłam zabudowań. Albo myślałam, że zmieszczę się w drzwi do sklepu, optymistka jestem.

– Ja nie wiem, pani Joanno, czy nie należałoby zmodyfikować planów – powiedział zakłopotany pan Tadeusz. – Przepraszam, że pani zawracam głowę, może ja w ogóle przeszkadzam?