Изменить стиль страницы

W hinduizmie występuje nieskończona ilość bogów, mitów i wierzeń, setki najróżniejszych szkół, orientacji i tendencji, dziesiątki dróg zbawienia, ścieżek cnoty, praktyk czystości i reguł ascezy. Świat hinduizmu jest tak wielki, że jest w nim miejsce dla wszystkich i wszystkiego, dla wzajemnej akceptacji, tolerancji, zgody i jedności. Świętych ksiąg hinduizmu nie sposób zliczyć: jedna tylko z nich – Mahabharata - liczy około 220 tysięcy wierszy 16-zgłoskowych, a to jest osiem razy tyle, co Iliada i Odyseja razem wzięte!

Kiedyś znalazłem w antykwariacie wydaną w 1922 roku, rozsypującą się i pogryzioną przez myszy, książkę Jogi Ramy-Czaraki pt. Hatha-Joga, nauka jogów o zdrowiu fizycznym i o sztuce oddychania z licznymi ćwiczeniami. Oddychanie, tłumaczył autor, to najważniejsza czynność, jaką wykonuje człowiek, gdyż właśnie tą drogą komunikujemy się ze światem. Jeżeli przestaniemy oddychać, przestaniemy żyć. Toteż od jakości oddychania zależy jakość naszego życia, to, czy jesteśmy zdrowi, silni i rozumni. Niestety, większość ludzi, zwłaszcza na Zachodzie, stwierdza Rama-Czaraka, oddycha fatalnie, stąd tyle chorób, ułomności, cherlactwa i depresji.

Najbardziej zainteresowały mnie ćwiczenia rozwijające moce twórcze, gdyż z tym miałem największe trudności. „Leżąc na równej podłodze lub na łóżku – zalecał jogin – bez naprężania mięśni, swobodnie, połóżcie lekko ręce na splot słoneczny i oddychajcie rytmicznie. Kiedy rytm został ustanowiony, chciejcie (wyrażajcie życzenie w myśli), by każdy wdech przynosił zwiększoną ilość prany, czyli siły życiowej ze źródła kosmicznego, i oddawał ją waszemu systemowi nerwowemu, gromadząc pranę przy splocie słonecznym. Przy każdym wdechu chciejcie, aby prana, czyli siła życiowa, rozlewała się po całym ciele…"

Ledwie przeczytałem Hatha-Jogę, kiedy wpadły mi w ręce wydane w 1923 roku Wspomnienia. Błyski z Bengalu Rabindra-natha Tagore. Tagore był pisarzem, poetą, kompozytorem i malarzem. Porównywano go z Goethem i Jean-Jacques'em Rous-seau. W 1913 roku otrzymał Nagrodę Nobla. W dzieciństwie mały Rabi, bo tak nazywano go w domu, potomek książęcej rodziny braminów bengalskich, odznaczał się, jak pisze o sobie, posłuszeństwem wobec rodziców, dobrymi stopniami w szkole i przykładną pobożnością. Wspomina, że rano, kiedy jeszcze było ciemno, ojciec budził go, żeby „uczył się na pamięć deklinacji sanskryckich". Po jakimś czasie, pisze, zaczynało świtać, „słońce wschodziło, ojciec, odprawiwszy modły, kończył wraz ze mną nasze mleko poranne, a wreszcie, mając mnie u boku, jeszcze raz zwracał się do Boga, śpiewając upaniszady".

Próbowałem wyobrazić sobie tę scenę: jest świt, ojciec i mały, zaspany Rabi stoją zwróceni w stronę wschodzącego słońca, śpiewają upaniszady.

Upaniszady to pieśni filozoficzne, powstałe trzy tysiące lat temu, ale ciągle żywe, ciągle w życiu duchowym Indii obecne. Kiedy to sobie uświadomiłem i pomyślałem o małym chłopcu witającym jutrzenkę strofami upaniszad, zwątpiłem, czy uda mi się pojąć kraj, w którym dzieci rozpoczynają dzień od śpiewania wersetów filozofii.

Rabi Tagore urodził się w Kalkucie, był dzieckiem Kalkuty, tego monstrualnie wielkiego, nigdzie nie kończącego się miasta, w którym miałem taki przypadek: siedziałem w pokoju hotelowym i czytałem Herodota, kiedy przez okno usłyszałem wycie syren. Wybiegłem na ulicę. Pędziły karetki pogotowia, ludzie uciekali do bram, zza rogu ulicy wypadła grupa policjantów, waląc długimi kijami biegnących przechodniów. Czuło się swąd gazu i spalenizny. Próbowałem wypytać, co się dzieje. Jakiś człowiek, który leciał z kamieniem w ręku, odkrzyknął: – Language war! – i pognał dalej. Wojna językowa! Nie znałem szczegółów, ale już wcześniej wiedziałem, że konflikty językowe mogą przybrać w tym kraju formy gwałtowne i krwawe: manifestacji, starć ulicznych, morderstw, nawet aktów samospalenia.

Dopiero w Indiach zorientowałem się – o czym wcześniej nie miałem pojęcia – że moja nieznajomość angielskiego o tyle nie ma znaczenia, że tu tylko elita znała angielski. Mniej niż dwa procent społeczeństwa! Inni mówili jedynie którymś z dziesiątków języków swojego kraju. W jakiś sposób nieznajomość angielskiego sprawiała, że czułem się bliżej, bardziej pobratymczo, zwykłych przechodniów w miastach czy wieśniaków w mijanych wioskach. Jechaliśmy na jednym wozie – ja i pół miliarda mieszkańców Indii, którzy po angielsku nie znali słowa!

Myśl ta czasami dodawała mi otuchy (nie jest tak źle, skoro pół miliarda innych jest w takiej jak ja sytuacji), zarazem jednak niepokoiła mnie z innego powodu, a mianowicie – dlaczego wstydzę się, że nie znam angielskiego, natomiast nie czuję zażenowania tym, że nie umiem nic w hindi, bengali, gudżarati, telugu, urdu, tamil, pendżabi czy mnóstwie innych języków używanych w tym kraju? Argument dostępności nie wchodził w grę: nauka angielskiego była wtedy taką samą rzadkością jak hindi czy bengali. Więc byłbyż to europocentryzm, przekonanie, że język europejski jest ważniejszy niż języki kraju, w którym właśnie gościłem? Z drugiej strony uznanie wyższości angielskiego naruszało godność Hindusów, dla których stosunek do ich rodzimych języków był sprawą delikatną i ważną. W obronie języka gotowi byli oddać życie, spalić się na stosie. Ta determinacja i żarliwość brały się stąd, że w ich kraju tożsamość określa się przez język, którym ktoś mówi.

Więc powiedzmy – Bengalczyk to ktoś, kogo językiem macierzystym jest bengali. Język to dowód osobisty, więcej, to twarz i dusza. Stąd konflikty na zupełnie innym tle – społecznym, religijnym, narodowościowym – mogą przybrać tam formę wojen językowych.

Szukając książek o Indiach, przy okazji rozpytywałem, czy jest coś o Herodocie. Herodot zaczął mnie bowiem ciekawić, więcej – budził moją sympatię. Byłem mu wdzięczny, że w Indiach w chwilach niepewności i zagubienia był przy mnie i pomagał mi swoją książką. Ze sposobu, w jaki pisał, robił wrażenie człowieka życzliwego ludziom i ciekawego świata, kogoś, kto miał zawsze wiele pytań i gotów był wędrować tysiące kilometrów, żeby znaleźć na któreś z nich odpowiedź.

Kiedy jednak zagłębiłem się w źródła, okazało się, że o życiu Herodota wiemy niewiele, a i to, co wiemy, nie jest zupełnie pewne. W przeciwieństwie bowiem do Rabindranatha Ta-gore czy na przykład do jego rówieśnika Marcela Prousta, którzy drobiazgowo roztrząsali każdy szczegół swojego dzieciństwa, Herodot, jak i inni wielcy z jego epoki – Sokrates, Perykles czy Sofokles – o swoim dzieciństwie właściwie nie mówi nam nic. Nie było takiego zwyczaju? Nie sądzili, że to istotne? Sam Herodot stwierdza tylko tyle, że pochodzi z Halikarnasu. Halikarnas leży nad łagodną i kształtną jak amfiteatr zatoką, w pięknym miejscu świata, tam gdzie zachodni brzeg Azji spotyka się z Morzem Śródziemnym. Kraj to słońca, ciepła i światła, oliwek i winnej latorośli. Odruchowo przychodzi na myśl, że ktoś tu urodzony musi mieć z natury dobre serce, otwarty umysł, zdrowe ciało i niezmąconą pogodę ducha.

Dość zgodnie biografowie utrzymują, że Herodot urodził się między 490 a 480 rokiem przed Chrystusem, być może w roku 485. Są to w historii kultury światowej lata wielkiej wagi: około roku 480 odchodzi w zaświaty Budda, w rok później w księstwie Lu umiera Konfucjusz, za pięćdziesiąt lat urodzi się Platon. W tym momencie to Azja jest centrum świata, nawet jeśli chodzi o Greków, najbardziej twórcza część ich społeczności -Jończycy – też mieszka na terenie Azji. Europy jeszcze nie ma, istnieje tylko jako mit, jako imię pięknej dziewczyny, córki fenickiego króla Agenora, którą Zeus, przemieniony w złotego byka, porwie na Kretę i tam posiądzie.

Rodzice Herodota? Jego rodzeństwo? Jego dom? Cały czas poruszamy się w mrokach niepewności. Halikarnas był kolonią Greków, na ziemi podległej Persom miejscowej społeczności niegreckiej – Karów. Jego ojciec nazywał sie Lyxes, co nie jest imieniem greckim, więc może właśnie byt Karem. To matka była najprawdopodobniej Greczynką. Herodot był więc greckim kresowiakiem, w dodatku – etnicznym mieszańcem. Tacy ludzie wyrastają wśród wielu kultur, miesza się w nich różna krew. Na ich światopogląd składają się takie pojęcia, jak: pogranicze, dystans, inność, rozmaitość. Spotykamy wśród nich najprzedziwniejszą różnorodność typów. Od fanatycznych, zajadłych sekciarzy, poprzez biernych, apatycznych prowincjuszy, do otwartych, chłonnych pędziwiatrów – obywateli świata. Zależy, jak się w nich krew wymieszała, jakie się w niej osiedliły duchy.