Изменить стиль страницы

Ludzie nie znają tu wielkiego świata, nie znają Afryki, a nawet własnego kraju, ale w swojej małej ojczyźnie, na ziemi własnego plemienia, wiedzą o każdej ścieżce, o każdym drzewie i kamieniu. Takie miejsca nie mają dla nich tajemnic, ponieważ od dziecka poznawali je, często idąc po nocach w ciemnościach, dotykając rękoma stojących przy drodze głazów i drzew, wyczuwając bosymi nogami, którędy biegnie niewidoczna ścieżka.

Toteż z Negusim podróżuje się po ziemi Amharów, jakby to był jego zaścianek. Jest on przecież biedakiem, ale jakąś cząstką swojego serca odczuwa dumę z tej rozległej krainy, której granice tylko on potrafiłby zakreślić.

Chce mi się pić, więc Negusi zatrzymuje się przy jakimś strumyku i zachęca mnie, żebym zaczerpnął jego krystalicznej, chłodnej wody.

– No problem! – woła, widząc, że waham się, czy ta woda jest czysta, i zanurza w niej swoją wielką głowę.

Chcę potem przysiąść na wznoszących się niedaleko skałach, ale Negusi mi zabrania:

– Problem! – ostrzega i pokazuje zygzakowatym ruchem ręki, że mogą tam być węże.

Każda wyprawa w głąb Etiopii to oczywiście luksus. Dzień zwykły bowiem upływa na zbieraniu informacji, pisaniu depesz, wyprawach na pocztę, skąd dyżurny telegrafista wysyła je do biura PAP w Londynie (wypada to taniej, niż nadawać je bezpośrednio do Warszawy). Zbieranie informacji jest czasochłonne, trudne i niepewne – to łowy, które rzadko przynoszą zdobycz. Wychodzi tu tylko jedna gazeta, ma cztery strony i nazywa się „Ethiopian Herald" (kilka razy widziałem gdzieś na prowincji, jak przyjeżdża z Addis Abeby autobus i przywozi razem z pasażerami jeden egzemplarz gazety i jak ludzie zbierają się na rynku, a burmistrz albo miejscowy nauczyciel czyta na głos artykuły po amharsku czy też streszcza te pisane po angielsku. Wszyscy stoją zasłuchani, a nastrój jest niemal świąteczny: przywieźli gazetę ze stolicy!).

W Etiopii rządzi cesarz, nie ma partii politycznych, związków zawodowych ani parlamentarnej opozycji. Jest co prawda erytrejska partyzantka, ale daleko na północy, w niedostępnych górach. Jest też somalijski ruch oporu, ale też na niedostępnej pustym Ogaden. Prawda, że można by się dostać i tu, i tam, ale to wymaga miesięcy, a jestem jedynym polskim korespondentem na całą Afrykę, nie mogę nagle zamilknąć i zniknąć w odludziach kontynentu.

Skąd więc brać informacje? Koledzy z bogatych agencji -Reutersa, AP czy AFP – zatrudniają tłumaczy, ale ja nie mam na to pieniędzy. W dodatku u każdego z nich w biurze stoi potężne radio. To amerykański zenith, transoceanic, z którego można usłyszeć cały świat. Ale kosztuje on majątek, mogę więc o nim tylko pomarzyć. Pozostaje tedy chodzić, pytać, słuchać i ciułać, ścibić, nizać informacje, opinie i historie. Nie narzekam, bo dzięki temu poznaję dużo ludzi i dowiaduję się rzeczy, których nie ma w prasie i w radiu.

Kiedy na kontynencie robi się ciszej, umawiam się z Negusim, że pojedziemy w teren. Nie można zbyt daleko, bo łatwo tu ugrzęznąć na całe dni, a nawet tygodnie. Ale sto-dwieście kilometrów, nim zaczną się wielkie góry? W dodatku zbliżają się święta Bożego Narodzenia i cala Afryka, nawet ta muzułmańska, wyraźnie się uspokaja, cóż dopiero mówić o Etiopii, kraju od szesnastu wieków chrześcijańskim? – Jedź do Arba Minch! – radzą zgodnie wtajemniczeni, a mówią to z takim przekonaniem, że nazwa ta zaczyna nabierać dla mnie magicznego sensu.

Tak, miejsce okazuje się rzeczywiście niezwykle. Na płaskiej i pustej równinie, w niskim przesmyku między dwoma jeziorami, Abaya i Chamo, stoi drewniany, na biało pomalowany barak – Bekele Mole Hotel. Każdy pokój wychodzi na długą otwartą werandę, której próg dosięga brzegu jeziora – z tego progu można skakać wprost do szmaragdowej wody, która zresztą w zależności od tego, jak padają promienie słońca, robi się to błękitna, to 2ielonkawa, to wpada w fiolet, a wieczorem w granat i w czerń.

Rano chłopka w białej szammie wystawia na werandę drewniany fotel i wyrzeźbiony w drewnie masywny stół. Cicho, woda, kilka akacji, a daleko w tle wielkie ciemnozielone góry Amaro. Człowiek czuje się tu naprawdę królem życia.

Wziąłem ze sobą plik czasopism z artykułami o Afryce, ale od czasu do czasu sięgam też do nieodłącznego Herodota, który jest mi zwykle odskocznią, odprężeniem, przejściem od świata napięć i nerwowej gonitwy za informacją do spokoju, pogody i ciszy, emanujących z rzeczy, które już byty, postaci już nieobecnych, a niekiedy od początku będących tylko wytworem naszej wyobraźni, fikcją, ulotnym cieniem. A jednak owa nadzieja na wytchnienie okazuje się teraz złudzeniem. Bo widzę właśnie, jak w świecie naszego Greka dzieją się sprawy poważne i groźne, i można wyczuć, jak podnosi się i nadciąga burza dziejowa, złowrogi huragan historii.

Dotąd wędrowałem z Herodotem daleko, na krańce jego świata, do Egipcjan i Massagetów, do Scytów i Etiopów. Teraz musimy zaprzestać tych wędrówek i porzucić odległe rubieże ziemi, bo wydarzenia przenoszą się do wschodniej części Morza Śródziemnego, tam gdzie spotyka się Persja z Grecją, a szerzej – Azja z Europą – a więc w miejsce, które jest samym centrum świata.

Herodot w pierwszej części swojego dzieła zbudował jakby wielki, gigantyczny amfiteatr pod otwartym niebem, w którym pomieścił dziesiątki, nawet setki nacji i plemion z Azji, Europy i Afryki, a to znaczy – cały znany mu rodzaj ludzki, i powiedział: A teraz patrzcie, bo oto przed waszymi oczyma rozegra się największy dramat świata! Więc wszyscy patrzą uważnie, bo rzeczywiście na scenie od początku akcja ma dramatyczny przebieg:

Stary Dariusz, król Persów, przygotowuje wielką wojnę przeciw Grecji, aby pomścić swoje klęski w Sardes i pod Maratonem (jedno z praw Herodota – nie upokarzaj ludzi, bo będą żyć żądzą zemsty za to upokorzenie). Wciąga do tych przygotowań całe imperium, całą Azję. Ale w trakcie tego, po trzydziestu sześciu latach panowania, umiera w 485 roku (notabene jest to przypuszczalny rok urodzin Herodota). Na tronie po różnych sporach i intrygach zasiada jego młody syn – Kserkses – ukochane dziecko żony, a teraz wdowy po Dariuszu – Atossy, o której Grek mówi, że trzęsła całym imperium.

Kserkses przejmuje dzieło ojca – przygotowania do wojny przeciw Grekom – ale najpierw myśli uderzyć na Egipt, jako że Egipcjanie zbuntowali się przeciw perskiej okupacji swojego kraju i chcą ogłosić niepodległość. Pers uważa, że stłumienie powstania egipskiego jest bardziej palące, a wyprawa przeciw Grekom może jeszcze poczekać. Tak sądzi Kserkses, natomiast innego zdania jest jego starszy kuzyn, siostrzeniec zmarłego Dariusza – bardzo wpływowy Mardonios, który powiada: co tam

Egipcjanie, ruszajmy najpierw na Greków! (Herodot podejrzewa, że po podbiciu Grecji Mardonios chce zostać jej satrapa, że spieszno mu do władzy): Panie, nie godzi się, aby Ateńczycy, którzy wiele już złego wyrządzili Persom, nie ponieśli kary za swe postępki!

Herodot mówi nam, że Mardonios z czasem przekonał i namówił do tego czynu Kserksesa. Ale mimo to król Persów najpierw wyprawia się do Egiptu, tłumi powstanie, bierze kraj ponownie w niewolę i dopiero wówczas zamierza ruszyć na Greków. Jest jednak świadom powagi tej sprawy i dlatego zwołuje na zgromadzenie najznakomitszych Persów, aby wysłuchać ich poglądów. Dzieli się z nimi swoimi planami podboju świata: Persowie… Jakie ludy Cyrus, Kambizes i mój ojciec Dariusz podbili i przy-łączyli do Persji, nie potrzebuję wara o tym mówić. Odkąd wstąpiłem na tron, starałem się nie pozostawać w tyle za tymi którzy przed tym tę godność piastowali, i nie mniejszą potęgę dla Persów pozyskać. Dlatego was tu zgromadziłem, żeby przedstawić, co myślę uczynić. Zamierzam mostem połączyć Hellespont i przez Europę powieść wojsko na Grecję, aby ukarać Ateńczyków za wszystko zło, jakie wyrządzili Persom i mojemu ojcu… i nie spocznę, aż zdobędę i spalę Ateny… a jeżeli pokonam je i ich sąsiadów, sprawię, że perskie terytoria będą graniczyć tylko z niebem, to jest z królestwem Zeusa, tak Że słońce nie będzie oświetlać żadnego kraju, który by nie był naszym… wszak sprawa, jak słyszę, tak się przedstawia, że nie pozostanie żadne miasto, żaden lud na świecie, który by zdołał wdać się w bój przeciw nam… w ten sposób zarówno winni wobec nas, jak i niewinni będą dźwigać jarzmo niewoli.