Изменить стиль страницы

PANI ELTZNER

Następnego dnia pani Eltzner wstała wcześnie, w niespodziewanie dobrym humorze. Wczorajszy nastrój rozwiał się, jakby się tylko śnił. Uczesała się bardzo starannie, wiedziała, że potem nie będzie już na to czasu. Po śniadaniu kazała upiec kucharce dwie blaszki anyżkowych makaroników i wyprawiła dzieci do szkoły. Gretę wysłała po kwiaty i świeże ryby. Potem ćwiczyła z Liną grę na pianinie i delikatnie popędzała snującą się po domu Ernę.

Przy obiedzie ze zdziwieniem usłyszała, że jej mąż ma także ochotę wziąć udział w seansie, i to zbiło ją z tropu.

– Wiesz, mój drogi, jak bardzo może zaszkodzić medium ktoś, kto jest tak sceptyczny jak ty – próbowała go zniechęcić.

Ale pan Eltzner, rozgrzany ostatnimi nocami małżeńskiej miłości, był głodny wszystkiego, co nowe. Kręcił wesoło swoją rudą głową i powtarzał:

– Ach, nie, nie, nie. Nie byłem sceptyczny. Nie miałem na to czasu.

Po obiedzie poszła więc do salonu przystawić dodatkowe krzesło, martwiąc się, jak ten fakt przyjmie Frommer. Nagle zdała sobie sprawę, że ktoś za nią stoi. Odwróciła się i zobaczyła Ernę.

– Chodź tu do mnie. – Wzięła jej twarz w dłonie i zajrzała w jej szare, jakby zaspane oczy. – Co ci dzisiaj jest, córeczko? Źle się czujesz? Jesteś chora?

Erna zamrugała powiekami.

– Ta noc była taka dziwna. Ktoś chodził po domu i przestawiał meble – powiedziała.

– Musiało ci się śnić.

– Widziałam młodego pana Schatzmanna, jak unosił się w powietrzu, i pana Frommera, który zamieniał się w płonącą jaszczurkę…

– Śniło ci się – roześmiała się pani Eltzner.

– I były dwa małe gnomy, i ty, cała zapłakana, mokra od łez…

Pani Eltzner zrobiła się nagle poważna i przytuliła Ernę.

– To wszystko sny, moja maleńka. Zapisałaś je dla pana Artura?

– Nie umiem tego zapisać. Nie wiem, jak to się działo po kolei.

– Nie myśl już o tym. Chodź, zajmiemy się porządkami. Niedługo zaczną przychodzić nasi goście. Wyłożysz ciasteczka na tacę, a ja przygotuję ci tę białą sukienkę, dobrze?

Erna jeszcze bardziej wtuliła się w delikatnie pachnące piersi matki i chudymi ramionami otoczyła jej talię.

ERNA ELTZNER

Około ósmej wieczorem zaczęli się schodzić goście. Gdyby ktoś przyglądał się z boku tym ludziom, którzy wchodzili do mieszkania Eltznerów, wiedziałby, że nie idą na zwykłą kolację. Mieli poważne i pełne konspiracji miny, jakby zbierali się na tajne zebranie. Zniżali głosy, kiedy przekraczali próg mieszkania Eltznerów. Greta z koronkową przepaską na głowie patrzyła w podłogę, kiedy brała od nich wiosenne płaszcze. W korytarzu witał ich zapach palonych ziół, ale tylko nieliczni wiedzieli, że to było zalecenie Frommera – okadzić mieszkanie prażonym na suchej patelni arcydzięglem. Zanim salon powitał ich nowym wystrojem, pani Eltzner przepędziła z niego małą Katharine. Goście zaskoczeni nowym wyglądem wnętrza nie zajmowali od razu miejsc, jakby potrzebowali czasu na oswojenie.

Pierwszy przyszedł Walter Frommer ze swoją siostrą. Pani Eltzner posadziła Teresę na kanapce i wręczyła filiżankę z herbatą. Frommer stanął obok siostry i z wyraźnym niezadowoleniem lustrował pokój.

Zaraz po nich pojawił się doktor Löwe. Oddychał z trudem, skarżył się na wiosenne zmiany ciśnienia. Potem do tej trójki dołączył pan Eltzner, niby pan domu, ale nie zorientowany, roztargniony i nawet trochę zmieszany. Rozmawiali o nowym wystroju salonu, o cenach wełny, beatyfikacji Joanny d'Arc i wycofaniu przez Serbię roszczeń do Bośni i Hercegowiny.

– Ach, ta Serbia jest taka mała i taka awanturnicza – westchnęła pani Eltzner.

– W kręgach okultystycznych mówi się, że Serbia odgrywa szczególną rolę w dziejach Europy – podjął Frommer. – Ma się na myśli to, że Konstantyn Wielki był synem tej ziemi i to on dzięki objawieniu we śnie uczynił chrześcijaństwo religią światową.

– Tak? – zdziwiła się pani Eltzner grzecznie, bo nikt nie podjął tematu, i zaraz wyszła powitać nowych gości.

Tym razem były to jej dwie przyjaciółki, które po raz pierwszy zostały zaproszone na seans, a zaraz za nimi przyszła pani Schatzmann z Arturem. Nastąpiły ściszone prezentacje, powitania i grzeczne zapytania o zdrowie. Zaszurały krzesła, zadzwoniły o porcelanę łyżeczki. Przejęta Greta wniosła tacę z ciasteczkami.

Tymczasem Erna siedziała sztywno na swoim łóżku, czekając, aż ją zawołają. Starała się nie pognieść świeżo odprasowanej białej sukienki. Naprzeciwko niej tkwiła Katharine, wpatrując się w nią tajemniczo.

– Powinnaś pokazać im, jak wszystko spada – powiedziała po chwili milczenia.

– Nie wiem, jak to się robi.

– Nie wiesz, jak to się robi, a robisz.

– Kto przyszedł? Jest tam syn pani Schatzmann? – Erna zmieniła temat.

– Chyba też przyszedł. Masz tremę?

– Wcale nie chce mi się tam iść. Potem się tak źle czuję, a oni chcą, żeby to trwało i trwało.

Katharine spojrzała na swoje dyndające nad podłogą nogi.

– Gdybyśmy miały taką moc jak ty, wiedziałybyśmy, co z nią zrobić…

– Katharine, ja nad tym nie panuję. Nie robię tego, co chcę. To się samo robi.

– Musisz wierzyć, że cokolwiek się dzieje, to ty to robisz. To takie proste, Erno. Dziś chcemy ci pomóc.

Erna uśmiechnęła się po raz pierwszy od wielu dni.

– Ach, wy małe bączki, wy dwa krasnale – powiedziała czule, ale zaraz zesztywniała, bo obie usłyszały na korytarzu szybkie kroki matki.

Erna zapadła w sen bardzo szybko, z ulgą, jakby chciała uciec od wpatrzonych w nią z wyczekiwaniem wielu par oczu. Natychmiast znalazła się w miejscu, które nazywała Korytarzem Znikania. I znowu było tak jak zawsze: rozmywała się czy też otwierała tak szeroko, jak to tylko możliwe. A może wypływała z siebie, gdzieś w głąb tej nieskończonej perspektywy – prowadzącej dokąd? Słyszała wiele głosów, jakby znalazła się na świątecznym festynie. Mówiły, krzyczały, szeptały. Łapała pojedyncze słowa, ale zaraz je zapominała. Głosy sunęły przez nią i poza nią, wahały się między konkretnieniem w słowa a pozostawaniem niezrozumiałym szumem. Czasem zostawały dłużej i czuła, jak się w niej rozglądają. Przypominało to łaskotanie, które męczy. Gdzieś na zewnątrz siebie Erna pomyślała czy też raczej poczuła, że powinna pójść dalej, głębiej, wyżej.

Jej myślenie albo czucie było tożsame z dzianiem się. Ernę ogarnęła radość i lekkość. “Tak? Tak?” – pytało coś w niej. “Tak, tak” – odpowiadała sobie jakby z drugiego bieguna. Widziała teraz siebie przenoszoną na sofę, bladą i nikłą jak mdłe światło. Widziała małą łysinę Frommera i koczek jego siostry. Widziała ramiona matki, przysypane drobinkami łupieżu plecy ojca i schowaną za serwantką, skuloną Christine.

Musiała być gdzieś w górze i była w górze, bo zaraz zobaczyła z góry port i ciemne nocą morze, i światła statków, i zegar na różowej wieży. Była tam, gdzie pomyślała. Myślenie było ruchem i jedyną rzeczywistością. Nagle pojawił się niepokój, lekki jak muślin. Nie była już na sofie ani nad nocnym portem, ani gdziekolwiek. Popychał ją wiejący od słońca wiatr i rozpraszał na coraz drobniejsze części, które parły cierpliwie w sam środek odpowiedzi. Wystarczyło się poddać, przyjąć to, co zaczęło się stawać, ale Erna z niezwykłą jasnością wiedziała, że potem nie będzie powrotu, przynajmniej nie do tego samego, nie do siebie. “Co to jest?” – pytała, chociaż wiedziała już wszystko. Niepokój zaczął gęstnieć, był jak lniane płótno. Erna v z powrotem znalazła się w salonie. I jak poprzednim razem wskoczyła w sam środek siebie, w jedną ze swoich możliwości i zapomniała o lataniu. Rozpierała ją radość i pożądanie wszystkiego, co żyje, co się zmienia, błyszczy i migoce. “To ci dopiero zebranie, to ci menażeria” – powiedziała pełnym głosem. Śmiech sprawiał jej fizyczną radość i rozgrzewał odrętwiałe dłonie. Była zajęta tylko sobą. Nie obchodziło jej to, że przeciąg gwałtownie otworzył okno, że spadł obraz przedstawiający melancholijny wiejski pejzaż i że mała dłoń Christine cisnęła o ścianę kilka orzechów.