Tymczasem inni usadowili się na swoich łóżkach i czekali na powrót czarnych owiec. Barany, odezwał się czyjś szorstki głos, jakby w odpowiedzi na to łagodne określenie, którym posłużyliśmy się, nie mogąc znaleźć bardziej odpowiednich słów. Ale złodzieje nie pojawili się, może przeczuwali, że niejeden miałby ochotę spuścić im tęgie lanie. Czas mijał, ktoś zasnął, inni wyciągnęli się na łóżkach. Tak, panowie, papu i spać. Mimo wszystko nie jest tak źle, chyba że brakuje żarcia, bez tego człowiek nie wyżyje. Właściwie to mamy tu jak w hotelu. Co innego jakiś zagubiony ślepiec tam w mieście, to dopiero katorga, prawdziwe nieszczęście. Błądzić po omacku po ulicach, wszyscy uciekają, rodzina przerażona, każdy boi się podejść, kochająca matka, ukochane dziecko, aż strach pomyśleć. Pewnie zrobiliby to samo co tu, zamknęliby nieszczęśnika na klucz i stawiali jedzenie pod drzwiami. Tak, między Bogiem a prawdą, bez rozczulania się nad sobą, trzeba przyznać, że rząd podjął słuszną decyzję, izolując wszystkich ślepców. Równi z równymi to najlepszy sposób, postąpiono jak z trędowatymi. Nie ma wątpliwości, że ten lekarz z głębi sali ma rację, Musimy się zorganizować, bo w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi, to znaczy, najpierw żarcie, potem organizacja, jedno i drugie jest niezbędne do życia, wystarczy wybrać kilku zdyscyplinowanych ludzi umiejących pilnować porządku, ustalić zasady współżycia, podstawowe obowiązki, zamiatanie, sprzątanie, mycie, nie ma co narzekać, przysłali nam nawet mydło i detergenty, trzeba tylko dbać o łóżko, a najważniejsze to nie stracić szacunku do samego siebie, nie wchodzić w drogę żołnierzom, którzy tylko wykonują rozkazy i muszą nas pilnować, nie potrzebujemy więcej zabitych, wieczorem można poprosić kogoś, by opowiedział jakąś ciekawą historię, kilka anegdot, wszystko jedno co, choć najlepiej, żeby ktoś znał na pamięć Biblię, powtórzylibyśmy sobie wszystko od wygnania Adama i Ewy z raju, bo najważniejsze to słuchać i mówić, szkoda, że nie ma radia, jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje, słuchalibyśmy sobie wiadomości, kto wie, może wynajdą lekarstwo na naszą chorobę, ależ byłaby radość.
Wkrótce stało się to, czego wszyscy się obawiali. Z dworu dobiegły strzały. Ktoś krzyknął, Idą nas zabić, Spokojnie, przerwał lekarz, To niemożliwe, gdyby chcieli nas zamordować, weszliby do środka, a nie strzelali na dziedzińcu. Miał rację, strzałów nie oddał żołnierz, który nagle oślepł i przez pomyłkę nacisnął na spust. To sierżant kazał strzelić w powietrze, gdyż był to jedyny sposób, aby zapanować nad gromadą ślepców, którzy potykając się wychodzili z autokarów. Ministerstwo Zdrowia zawiadomiło wojsko, Przysyłamy cztery autokary z nowymi chorymi, Ilu ludzi, Około dwustu, Gdzie ich umieścimy, o ile nam wiadomo, ślepi zajmują jedynie trzy sale w prawym skrzydle szpitala, gdzie jest tylko sto dwadzieścia łóżek, a już mieszka tam sześćdziesiąt, siedemdziesiąt osób, nie licząc tych kilkunastu, których musieliśmy zastrzelić, Jedyna rada to zająć pozostałe sale, Ale w ten sposób zarażeni będą mieli bezpośredni kontakt ze ślepymi, Prędzej czy później oni też oślepną, a poza tym, prawdę mówiąc, wszyscy jesteśmy już zarażeni, każdy przynajmniej raz miał kontakt wzrokowy ze ślepcem, Ale przecież ślepi nie widzą, jak więc można się od nich zarazić, Nic prostszego, panie generale, po prostu niewidzące oko przekazuje chorobę zdrowemu oku, Mamy tu pułkownika, który twierdzi, że najprościej byłoby likwidować kolejne transporty ślepych, Martwi czy żywi, to nie ma znaczenia, Ale żywy ślepiec to nie to samo co martwy ślepiec, Owszem, ale za to wszyscy martwi są ślepi, Dobrze, czyli będzie dwustu ludzi, Tak, Co z kierowcami autokarów, Ich też zamknijcie. Tego samego dnia po południu Ministerstwo Obrony Narodowej ponownie skontaktowało się z Ministerstwem Zdrowia, Panie ministrze, mam wiadomość, ten pułkownik, o którym mówiłem, właśnie oślepł, Ciekawe, czy zmienił zdanie, Owszem, strzelił sobie w łeb, Szlachetna postawa, Wojsko zawsze służy przykładem, panie ministrze.
Brama została otwarta na oścież. Nawykły do porządku sierżant próbował ustawić ludzi w pięciu szeregach, ale ślepcy nie potrafili się policzyć, raz było ich za dużo, raz za mało. W końcu przepychając się wszyscy naraz ruszyli do wejścia, jak to cywile, bez składu i ładu, nawet nie pamiętali, by przodem puścić kobiety i dzieci, co czynią rozbitkowie. Należy dodać, że nie wszystkie strzały oddano w powietrze. Jeden z kierowców nie chciał dołączyć do ślepców, twierdził, że wszystko widzi, toteż wkrótce, zaledwie po trzech sekundach, posłużył jako przykład do słów ministra zdrowia, gdyż jako martwy był ślepy. Sierżant wydał znane nam już polecenie, Idźcie przed siebie, dojdziecie do schodów, uwaga, jest sześć stopni, wchodźcie powoli, lepiej nie myśleć, co stanie się, jeśli któryś się potknie. Nie wspomniał o linie, gdyż wiedział, że wówczas wchodziliby do wieczora. Uwaga, uwaga, odezwał się znów sierżant, tym razem spokojnym tonem, gdyż wszyscy znajdowali się już na terenie szpitala, Trzy sale są po prawej stronie i trzy po lewej, w każdej znajduje się czterdzieści łóżek, rodziny powinny trzymać się razem, nie gubić się, policzyć wszystkich przed wejściem, poproście ludzi, którzy tam już mieszkają, żeby wam pomogli, wszystko będzie dobrze, uspokójcie się, bez paniki, żywność dostarczymy później.
Ludzie tłoczyli się przy wejściu, lecz mimo równie smutnych okoliczności nie przypominali idących na rzeź łeb w łeb owiec, które tłoczą się i dyszą, ocierając się o siebie jak przez całe swe bezmyślne życie. Tu każdy reagował inaczej, jedni płakali, inni krzyczeli ze strachu lub wściekłości, jeszcze inni przeklinali, jakiś człowiek zaczął straszliwie wygrażać nie wiadomo komu, Jeśli was kiedyś dopadnę, chodziło mu zapewne o żołnierzy, wydrapię wam oczy. Pierwsi ślepcy dobrnęli do schodów i zatrzymali się na chwilę, by dokładnie wyczuć wysokość i szerokość stopnia. Jednak fala napierających ludzi zwaliła ich z nóg. Na szczęście skończyło się na kilku siniakach. Uwaga sierżanta okazała się zbawienna. Część chorych znajdowała się już w głównym holu, lecz trudno było dwustu osobom naraz odszukać salę i łóżko tak sprawnie, jak to miało miejsce w przypadku pierwszych internowanych. Dla ślepych, bezradnych ludzi, którzy nagle znaleźli się w starym, niefunkcjonalnym budynku, prosta informacja spełniającego swą powinność sierżanta, że są trzy sale w prawym i trzy sale w lewym skrzydle, okazała się bezużyteczna. Drzwi były wąskie jak otwór butelki, korytarze wiły się szalonym labiryntem, jakby dostosowując do stanu umysłu poprzednich lokatorów. Nie wiadomo, gdzie się zaczynały, gdzie kończyły, dlaczego biegły tak a nie inaczej. Pierwsza grupa nowych ślepców instynktownie podzieliła się na dwa rzędy i sunęła wzdłuż przeciwległych ścian, szukając drzwi do sal. Był to bez wątpienia najlepszy sposób, by się nie zgubić, pod warunkiem, że na drodze nie stoją jakieś meble. Należało tylko mieć nadzieję, że prędzej czy później, dzięki cierpliwości i staraniom, nowi mieszkańcy szpitala znajdą wreszcie swoje miejsce. Mogło to jednak nastąpić pod warunkiem, że rozwiąże się konflikt powstały między czołem kolumny a zarażonymi internowanymi, którzy uważali, że mają prawo wymagać, by przestrzegano ustalonego przez Ministerstwo Zdrowia regulaminu, który gwarantował widzącym oddzielne skrzydło w szpitalu. Mimo że prędzej czy później wszyscy tracili wzrok, to zgodnie z logiką nie można było uznać za ślepych tych, którzy jeszcze widzieli. Czuli się tak jak człowiek, który siedzi sobie spokojnie w domu, przekonany, że mimo niepokojących przykładów z życia jemu nic nie grozi, i nagle, jak w najgorszym śnie, dostrzega bandę łobuzów forsującą drzwi jego mieszkania. Najpierw zarażeni myśleli, że to kolejny, liczniejszy transport zarażonych, ale widok idących po omacku ludzi szybko wyprowadził ich z błędu. Nie macie prawa tu wchodzić, to nasze skrzydło, musicie iść w drugą stronę, zaczęli krzyczeć dwaj zarazem broniący wejścia do swojego skrzydła, ślepcy idący na czele chcieli zawrócić i poszukać innej sali, lecz napierająca fala napływających wciąż ludzi wpychała ich do środka. Zarazem internowani próbowali rękami i nogami zablokować drzwi, podczas gdy z drugiej strony popychani i miażdżeni ślepcy starali się złamać ich opór. Hol nie był w stanie pomieścić dwustu osób, toteż tłum próbował wydostać się przez szerokie drzwi do ogrodu. Wkrótce jednak nie dało się ruszyć ani w przód, ani w tył, jakby ktoś wybudował niewidzialny mur. Ludzie w samym środku tłumu, ściskani i tratowani, próbowali się bronić wszelkimi sposobami, byle tylko nie dać się udusić. Rozdawali kuksańce na prawo i lewo, z całych sił rozpychali się łokciami. Zewsząd rozlegały się krzyki, płacz ślepych dzieci, ślepe kobiety mdlały, a czekający na dworze ludzie próbowali wepchnąć się do środka ponaglani krzykiem żołnierzy nie rozumiejących, co się dzieje, dlaczego ci idioci ciągle stoją przed budynkiem. Wkrótce nastąpiła straszliwa chwila, gdy ludzie próbujący uciec przed tratującym ich tłumem wybiegli na zewnątrz. Zaskoczeni żołnierze ujrzawszy wypadających na podwórze ślepców, którzy już dawno powinni byli wejść, pomyśleli o najgorszym, że chorzy chcą wrócić do bramy, a wiadomo, że groziło to kolejną rzezią. Na szczęście sierżant po raz kolejny stanął na wysokości zadania i aby uciszyć tłum, wystrzelił w powietrze, po czym krzyknął przez megafon, Spokój, wycofać się na schody, nie pchać się, nie przepychać, pomóżcie słabszym. Było to jednak niemożliwe, gdyż w tym czasie w środku trwała walka na śmierć i życie, ale po chwili w holu zrobiło się luźniej, gdyż większość ludzi weszła wreszcie do prawego skrzydła. Tam czekali na nich ślepcy, którzy nie musieli już obawiać się choroby, i chętnie zaprowadzili ich do trzeciej, wolnej sali. Resztę ulokowano na wolnych łóżkach w drugiej sali. Tymczasem w głównym holu nadal toczyła się walka. Początkowo wydawało się, że zarażeni zdobywają przewagę, nie dlatego że byli silniejsi i widzieli, ale ponieważ część ślepców zorientowała się, iż w prawym skrzydle nikt nie zagradza im drzwi i ruszyli w tamtą stronę. Jakby powiedział sierżant wykładający podstawy strategii i taktyki, nastąpiło zerwanie bezpośredniego kontaktu z nieprzyjacielem. Jednak radość obrońców nie trwała długo. Z głębi korytarza ktoś krzyknął, że po drugiej stronie nie ma już miejsc. Znów pojawił się tłum ślepców, i to akurat w chwili, gdy po przejściu pierwszej nawałnicy wypchnięci na zewnątrz ludzie zaczęli ponownie wchodzić do środka. Wielu ślepców, którzy nie znaleźli dla siebie schronienia w budynku, a nie mieli siły walczyć, postanowiło zostać na podwórzu, nie zwracając uwagi na wrzaski żołnierzy. W wyniku tych dwóch równoczesnych migracji przed wejściem do lewego skrzydła ponownie doszło do przepychanek, wrzasków, a co gorsza, grupka ślepców, która w panice wyważyła drzwi do ogrodu i wybiegła w popłochu, natknęła się na stos martwych ciał. Łatwo sobie wyobrazić, jaki strach padł na nowo przybyłych. Tu są zabici, tu są zabici, krzyczeli przerażeni, jakby za chwilę sami mieli zginąć od niewidzialnej kuli. Hol po raz kolejny zapełnił się tłumem rozhisteryzowanych ludzi, po czym nagle bezwolna ciżba przesunęła się w stronę lewego skrzydła, unosząc ze sobą wszystko, co napotkała po drodze, i łamiąc opór zarażonych internowanych, z których część natychmiast oślepła. Reszta uciekała w popłochu przed białą zarazą, lecz na próżno, tracili wzrok jeden po drugim, jakby ich oczy zalała niespodziewana, wielka fala białego przypływu, zagarniając korytarze, sale, wszystko, co napotykała na swej drodze. Przy głównym wejściu i w ogrodzie zgromadziły się grupki rannych i pobitych ślepców. Byli to głównie ludzie starzy, kobiety, dzieci, słowem ci, którzy nie potrafili się bronić. Aż dziw, że nie dołączyli do swych martwych poprzedników. Na ziemi leżały zgubione w tłoku buty, torby, walizki, kosze, zapakowane naprędce i na zawsze utracone bogactwa. Na pewno zaraz znajdzie się paru chętnych, którzy z ochotą zaopiekują się zgubą.