Изменить стиль страницы

W połowic drogi pomiędzy Gdańskiem a Elblągiem, na szosie do Warszawy, oprzytomniałam nieco, zreflektowałam się, zostawiłam ją i zawróciłam. Najwyraźniej w świecie jechała do Warszawy, byłoby beznadziejnym idiotyzmem znaleźć się tam nagle w starym płaszczu, gumiakach i bez kluczy od mieszkania, a za to z bukiecikiem przywiędłych, żółtych kwiatków. Jeśli oddala się definitywnie, niech ją diabli wezmą, nie o nią mi w końcu chodzi, tylko o Marka, którego niepojęte poczynania muszę wreszcie rozszyfrować.

Późnym wieczorem ulokowałam się w pobliżu szopy. Księżyc rósł, zbliżając się do pełni, wypogodziło się, jasno było jak w dzień i siedząc w głębokim cieniu miałam doskonały widok poprzez gałęzie na całą plażę. Postanowiłam czekać. Nie wiadomo dokładnie, czego się spodziewałam, w każdym razie z pewnością nie tego, co nastąpiło.

Tkwiłam w tych zaroślach upiornie długo. Na plaży nie było żywego ducha, wokół szopy panowała cisza i całkowity spokój, nic nie drgnęło, nic się nie poruszyło. Zmarzłam, zdrętwiałam, wilgoć przeniknęła mnie na wylot. Zaczęłam, się wahać, czy istotnie takie spędzenie nocy ma swój głębszy sens i czy jedynym jej rezultatem nie pozostanie reumatyzm. W chwili, kiedy zdecydowałam się jednak wracać i trzymając się pnia odzyskiwałam władzę w nogach, usłyszałam zbliżający się cichy warkot. Poniechałam gimnastyki i zamarłam w bezruchu.

Leśną drogą, będącą raczej aleją parkową od biedy nadającą się do jazdy, powoli przejechał jakiś samochód. Nie rozpoznałam go zarówno na skutek odległości, jak i dlatego, że w głębi lasu było znacznie ciemniej niż na plaży, poza tym zasłaniały mi go gałęzie i widziałam tylko jego światła. Był jednakże jedynym elementem ruchomym i jechał w kierunku wierzby, postanowiłam zatem iść za nim. Na wszelki wypadek…

Dogoniłam go przy jarze w chwili, kiedy zawracał. Droga kończyła się mostkiem nad odnogą potoczku, przed mostkiem znajdowało się coś w rodzaju małej polanki z ławeczką i na upartego można było tam manewrować. Samochód porykiwał cicho silnikiem, usiłując zmieścić się obok drzewka, nie urywając sobie zderzaka. O mało trupem nie padłam, rozpoznawszy peugeota dziwy!

W pierwszej chwili byłam święcie przekonana, że jakimś cudem się rozdwoił, względnie że mam halucynacje. Oprzytomniawszy, pojęłam, że od rana do tej pory mogła trzy razy dojechać do Warszawy i wrócić. Samochód był równomiernie zakurzony, co wskazywało na długą jazdę przy ładnej pogodzie. Zrobiła sobie wycieczkę, mało jej było tych siedmiuset kilometrów, więc pojechała jeszcze kawałek dalej, tutaj do wierzby…

Udało jej się wreszcie zawrócić, tyłem podjechała aż do mostku, nie miała reflektora świecącego wstecz i nabrałam nadziei, że wjedzie na te spróchniałe deski, po czym peugeot zakończy swoją karierę wśród efektownego trzasku. Nie sprawiła mi jednakże tej przyjemności, zatrzymała się, wysiadła i poszła na spacer w stronę wierzby.

Teraz czekałam z kolei pojawienia się Marka. Wyglądało na to, że wspólnie uprawiają tu pląsy przy świetle księżyca, depcząc żółte kwiatki, ewentualnie zbierają może rośliny lecznicze lub też badają życie sów. Wszystko inne mogli spokojnie robić w pomieszczeniach zamkniętych, w hotelowych pokojach albo w lokalach publicznych i wierzba do niczego nic byłaby im potrzebna. Cokolwiek by w każdym razie czynili, obejrzawszy to, być może zacznę coś rozumieć.

Nic się nie działo. Hetera siedziała na pniu wierzby i paliła papierosa za papierosem, ja zaś w mokrych zaroślach klęłam ją w żywe kamienie. Posiedziałyśmy tak obie dobre pół godziny, Marek się nie zjawił, sylfida wstała z pnia, wyrzuciła papierosa, wsiadła do samochodu i odjechała z powrotem. Albo coś nie wyszło, albo też zażywała świeżego powietrza akurat w tym miejscu przez czystą złośliwość.

Upolowanie Marka wydawało się zgoła niemożliwe. Ze zdenerwowania wstałam przerażająco wcześnie i jeszcze przed śniadaniem poleciałam oglądać ślady. Wokół szopy znalazłam kilka nowych, udałam się dalej i poszukałam przy wierzbie. Żółte kwiatki były mi drogowskazem.

Przy samej wierzbie wygryzionego obcasa nie dostrzegłam, wśród kwiatków natomiast, w zaroślach, występował gęsto. Wywnioskowałam z tego, że Marek, tak samo jak ja, tkwił w krzakach, przyglądając się dziwie, upozowanej na pniu. Co za sens to miało? Malował jej portret…? Z rozpaczy węszyłam bez mała nosem przy ziemi, usiłując wydedukować z tego coś więcej, aż nagle znów doznałam wrażenia, że widzę coś znajomego.

W alejce było błoto i mech, w lesie mech i trawa, pod wierzbą sypki piasek. Między kwiatkami trafiały się gdzieniegdzie kawałki twardego, wilgotnego gruntu, między mostkiem a plażą natomiast było samo błoto. Wpatrywałam się w ten urozmaicony teren, nic mogąc zrozumieć, co też takiego mogło mi wpaść w oko, bo przecież nie wygryziony obcas, do którego już się przyzwyczaiłam. Badałam wzrokiem kawałek po kawałku, aż wreszcie pojęłam i wręcz zabrakło mi tchu.

W błocie tkwił płaski, duży kamień, odrobinę wystający i zadziwiająco czysty. Na tym kamieniu, wyraźnie i dokładnie, odciśnięty był ślad zelówki, uprzednio średnio zabłoconej. Czarny, jeszcze nieco wilgotny ślad, zaczynający już wysychać… Oczyma duszy ujrzałam arkusz białego brystolu na stole i odciśnięty na nim identyczny ślad, nieco jaśniejszy, bardziej szary, ale tak samo wyraźny…

Nic wierząc własnym oczom przykucnęłam przy kamieniu i obejrzałam ślad z bliska, z nadzwyczajną dokładnością. Nie było miejsca na wątpliwości, dostateczną ilość razy własnoręcznie rysowałam ten wzorek, zamazując go na czarno, żeby teraz mieć pewność. To była zelówka włamywacza, tego samego, który wdarł się do piwnicy państwa Maciejaków!

Śniadanie mi wystygło, bo dość dużo czasu spędziłam przy płaskim kamieniu, usiłując w jakiś sposób przenieść ślad na coś, co mogłabym zabrać ze sobą. Kamień był wielki i nie dał się wydłubać. Tkaniny męża poszły już w świat, miałam olbrzymie szansę spotkać własny wzór w byle którym sklepie GS-u w okolicach Trójmiasta. Za wszelką cenę chciałam porównać ślad na kamieniu z zelówką na wzorze, żeby ostatecznie pozbyć się niewiary w swoją pamięć wzrokową.

Dokonałam w końcu zamierzonego dzieła, posługując się wypalonymi zapałkami i opakowaniem od papierosów, po południu zaś cała rzecz była załatwiona. Nie musiałam nawet kupować tej tafty, porównałam sobie w sklepie. Bezwzględnie był to ten sam wzór!

Nadeszła chwila, kiedy należało posłużyć się z kolei umysłem. Ślad włamywacza to już było coś! Głupawa afera państwa Maciejaków wlokła się za mną aż do Sopotu, a duch pana Palanowskiego straszył pod wierzbą. Wydawało się to nawet dość logiczne, w Warszawie kogoś tam nie złapano, zaginęły brylanty, pułkownik popędził mi kota, zażądałam od Marka, żeby coś z tym fantem zrobił, Marek jest tu, pilnuje dziwy, dziwa pilnuje wierzby, w okolicach wierzby zaś lata włamywacz, który miał wszelkie szansę zawładnąć brylantami. Koło się zamknęło. Możliwe, że to na niego właśnie czekała wieczorem na pochyłym pniu…

Trzymanie tego wszystkiego w tajemnicy przede mną również można było na upartego uzasadnić. Nie wiadomo, co się może zdarzyć, nie daj Boże brylanty zginą ponownie, względnie zginie coś innego, mnie już w tym nie ma, nic nie wiem, stoję na uboczu w charakterze tępego tumana i o nic mnie posądzać nie można. Nikt mnie w nic nie wrobi. Owszem, takie tłumaczenie miało pewien sens, mnie jednakże zupełnie nic przemawiało do przekonania. Pomijając już inne drobnostki i tak się sama wplątałam tropiąc Marka, pilnując dziwy i plącząc się wokół podejrzanego drzewa. Tym bardziej można było posądzać mnie o najgorsze. Gdybym zaś została przez niego uprzedzona, że mam się trzymać z daleka i czekać cierpliwie, czekałabym cierpliwie, nie zbliżając się do niepożądanych miejsc i niepewnych jednostek.

W trakcie dalszych czynności śledczych, od których w tej sytuacji nie powstrzymałaby mnie żadna ludzka siła, przyszło mi do głowy jeszcze parę rzeczy. Mógł to być istotnie zbieg okoliczności, Marek mógł cały czas łapać owego włamywacza, dziwa zaś wpadła w to wszystko jak śliwka w kompot, zupełnie przypadkowo, wyłącznie przez swoje natręctwo. Przydała mu się jako parawan, między innymi po to, żeby mnie zmącić. Mogło to też nie mieć nic wspólnego z brylantami, a dotyczyć raczej owego szefa, który się mgliście pętał po przemytniczej imprezie. Mogło być jeszcze inaczej, w ogóle nie wiadomo jak, tym bardziej więc musiałam trzymać rękę na pulsie wydarzeń.