I ja wiedziałam, że tym jednym zdaniem stawia mnie przed wszystkimi. Także przed żoną. Bo to ja, a nie kto inny, miałam wysłuchać opowieści o jego sukcesie, porażce, wzruszeniu, planie lub pomyśle. Jako pierwsza. Absolutnie pierwsza. I to był dla mnie prawdziwy dowód miłości. Przez sześć lat nie powiedział mi ani razu, że mnie kocha, ale za to ja słuchałam wszystkiego pierwsza. Dla mnie już do końca życia żadne „kocham cię” nie zastąpi tego „słuchaj, muszę ci coś natychmiast opowiedzieć”. Zrozumiałam, jak ważne to jest dla niego, gdy przez przypadek, kiedyś przy winie w pubie, byłam świadkiem, jak dyskutował zażarcie z jednym ze swoich kolegów o tym, w którym momencie rozpoczyna się zdrada. Ze zdumieniem słuchałam, gdy mówił, że zdrada jest dopiero wówczas, gdy zamiast żonie coś ważnego „jako pierwszej osobie pragnie się natychmiast opowiedzieć innej kobiecie” i „żeby zdradzić, nie trzeba wcale wychodzić z domu, bo wystarczy mieć telefon lub dostęp do Internetu”.

Od sześciu lat opowiadał mi wszystko najważniejsze jako pierwszej. Czasami czekał z tym do rana. Czasami, gdy był za granicą, czekał nawet kilka dni, ale najczęściej przyjeżdżał natychmiast. Bo ja o wszystkim najważniejszym dla niego miałam wiedzieć jako pierwsza. Od sześciu lat nie zdradzał mnie. Nawet ze swoją żoną.

To, co opowiadał, było zawsze takie… takie istotne. Istotne. Albo przytrafiały mu się rzeczy, które normalnie się nie zdarzają, albo to on był na tyle wrażliwy, aby te rzeczy zarejestrować i dać się im przerazić, wzruszyć, odurzyć lub oburzyć. Niektórzy chcieliby świat przytulić, inni pobić. On należał do tych pierwszych. I to o tym swoim przytulaniu świata najczęściej mi opowiadał.

Tak jak wtedy, gdy tuż przed Wielkanocą wrócił z Frankfurtu nad Menem i opowiadał mi, jak to pierwszego dnia pobytu rano w drodze z hotelu do centrum targowego przysiadł się do niego w metrze mężczyzna z białą laską. I tak jechali chwilę w milczeniu, a potem ten mężczyzna zaczął opowiadać, jak pięknie jest na Wyspach Kanaryjskich. Jak wygląda zatoka na Lanzarote po wiosennym deszczu i jaki kolor mają kwitnące kaktusy, rosnące w leju po wulkanie na Palmie, i jak aksamitne są ich kwiaty, i o tym, że najbardziej niebieski horyzont jest w maju. Potem była jakaś stacja i ten mężczyzna wstał, spojrzał na niego z uśmiechem i wysiadł. I jak chodząc po targach, przez cały dzień nie mógł zapomnieć spojrzenia mężczyzny z białą laską.

Albo wtedy, gdy jedenastego września przyjechał do mnie do domu i siedząc oniemiali na podłodze, wpatrywaliśmy się w ekran telewizora, nie rozumiejąc świata. Bał się. Usiadł za moimi plecami, objął mnie mocno i położył głowę na moim karku. Drżał. I mówił takim dziwnym, zdławionym głosem. Wiesz, że ja go kocham także za to, że on potrafi tak się bać i nie wstydzi się tego przy mnie okazać? On, który z bezkompromisową bezwzględnością, ale pedantycznie uczciwą i sprawiedliwą, kieruje setką ludzi i którego boją się w jego firmie prawie wszyscy. On, który nigdy nie godzi się siedzieć na miejscu pasażera, gdy tylko coś mu nie odpowiada. Prosi natychmiast o zatrzymanie i sam siada za kierownicą.

Żaden mężczyzna, którego znałam, nie bał się tak pięknie jak on. Nigdy nie zapomnę, jak tego jedenastego września w pewnym momencie wstał i pierwszy raz z mojego domu zadzwonił do żony. I chociaż płakać mi się chciało, gdy powiedział do słuchawki „Joasiu…”, czułam, że to jest piękne i że gdyby tego nie zrobił, nie szanowałabym go tak bardzo, jak szanuję.

Tego dnia, patrząc na te surrealistyczne obrazy z Nowego Jorku, po raz pierwszy tak naprawdę rozmawialiśmy o Bogu i religii. Nieochrzczony katolik, chodzący do kościoła po południu lub wieczorami, tylko wtedy, gdy na pewno nie ma tam księży, po tym, jak żaden z nich nie chciał pochować jego ojca, od którego odeszła pierwsza żona i on, nie mając wyboru, zgodził się, aby się z nim rozwiodła. Siedział za mną i szeptał mi do ucha, jak bardzo marzy o tym, żeby wysłać w jednym przedziale pociągu do Asyżu lub Mekki najważniejszych czarowników i papieży wszystkich religii. I żeby w tym przedziale była kapłanka voodoo, która wierzy, że zmarli pośród nas żyjących odbywają doczesną wędrówkę i że za pomocą szmacianej lalki i igły do szycia można spowodować ciążę lub nieurodzaj w całym kraju. Żeby obok niej siedział buddysta, który wierzy, że Bóg jest mrówką lub kamieniem. A pod oknem taoista, który milionom Chińczyków opowiada, że Yin i Yang to Prawda i Fałsz, to Kobieta i Mężczyzna, to Dobro i Zło jednoczące się w Dao lub Tao i na końcu wszystko to i tak jedno Wu Wei, czyli, tłumacząc dosłownie, „bez znaczenia”. A przy drzwiach żeby siedział polski rabin z Nowego Jorku, a naprzeciwko niego brodaty szejk, najważniejszy szejk z najważniejszego muzułmańskiego meczetu Al-Azhar. I żeby wysiedli wszyscy razem z tego pociągu w Mekce lub Asyżu, i żeby stanęli razem i powiedzieli każdy w swoim języku, że żadna religia nie usprawiedliwia zabicia ciężarnej pakistańskiej sekretarki ze 104 piętra w tym WTC. I żeby powiedzieli, że nie można nikogo zabić w imię Boga, w imię szmacianej lalki lub w imię mrówki. I on tak szeptał mi to do ucha, a ja ze łzami w oczach zakochiwałam się w nim coraz bardziej.

W takich momentach chciałam być dla niego wszystkim. Różańcem i ladacznicą. I nigdy go nie zawieść lub rozczarować. Ale nie tak jak dla matki. Bo dla matki chciałam być idealna dla jej, nie mojego dobrego samopoczucia. Nigdy nie zapomnę, gdy na Gwiazdkę kupiła mi łyżwy i poszłyśmy na lodowisko. Miałam dwanaście lat. Nie potrafiłam jeździć. Nie lubiłam poza tym. Ale moja matka potraktowała tę jazdę na łyżwach jak test „dobrego wychowania”. Czułam podświadomie, że ja nie tylko jeżdżę na łyżwach. Gdy się przewracam na lód, to przewracam także na lód ego mojej matki. Dumnej wdowy po oficerze, która „sama wychowa swoją córkę na prawdziwego człowieka”. I ja się przewracałam ze wstydem i nie mówiłam jej, że boli mnie ręka. Dopiero wieczorem, gdy ręka przypominała już zbyt dużą protezę i miałam gorączkę z bólu, powiedziałam jej o tym. Ręka była złamana w dwóch miejscach. Kiedyś opowiedziałam mu o tym – nie zapomnę tych jego rąk złożonych jak do modlitwy, przerażenia w oczach i milczenia, które zapadło.

Co jest w nim takiego szczególnego? Szczególne jest w nim także to, że on mnie nieustannie pożąda. Mimo swojego wieku jest jak młody chłopak, który myśląc cały czas o „tym jednym”, ma erekcję także wtedy, gdy słucha hymnu narodowego. Wysłucha hymnu, zdejmie swoją patriotyczną rękę ze swojej lewej piersi i chce natychmiast położyć swoją lubieżną rękę na mojej prawej. To jest nieprawdopodobnie budujące uczucie dla kobiety przekraczającej trzydziestkę – być pożądaną niemal zwierzęco i niemal bez przerwy. Ma się przy tym niezapomniane chwile na bezdechu i ten pulsujący cudownie ból w podbrzuszu.

W takich chwilach zostawiał wszystkich i wszystko, nachylał się do mojego ucha i szeptał, że mnie pragnie. W autobusie, gdy „jakoś tak wyszło”, że jechaliśmy do mojego mieszkania w czasie przerwy na lunch, aby wrócić po godzinie do swoich biur i natychmiast dzwonić do siebie i umawiać się u mnie na popołudnie. W teatrze, gdy zatrzymywał mnie w antrakcie tak długo, aż wszyscy wrócili na swoje miejsca, i zaciągał mnie do damskiej toalety i kochaliśmy się w jednej z kabin. W taksówce, gdy kazał kierowcy zatrzymać się przy parku, mrugał do niego, dawał plik banknotów i prosił, aby wysiadł „na jakiś czas” i „zamknął nas od zewnątrz”. Nigdy się nie zdarzyło, żeby kierowca odmówił.

Tak! Przy nim dowiadywałam się natychmiast, że mnie pragnie.

Pewnie myślisz, że on był taki, bo nie miał czasu się „wychłodzić”, będąc ze mną od rana do rana i od poniedziałku do poniedziałku. Jak także tak myślałam, szczególnie gdy słuchałam koleżanek opowiadających, jak to ich nowo poślubieni mężowie lub nowo sprowadzeni narzeczeni tak mniej więcej po czterech miesiącach zaczynali mieć problemy z „obniżonym współczynnikiem pożądania własnej kobiety”, jak to sarkastycznie określała pani Kazia z księgowości. Mądra, spokojna, bezdzietna, po dwóch rozwodach i trzech ślubach. On nie miał problemu z tym współczynnikiem. Wiem to z pewnością. Były takie cztery miesiące w ciągu tych sześciu lat, że był u mnie codziennie. I codziennie zaczynaliśmy lub kończyliśmy w łóżku. Gdy teraz o tym myślę, to wydaje mi się, że tak naprawdę najczęściej nie wychodziliśmy z łóżka w ogóle.