Tamtego dnia, osiem lat temu, nie dane mu było na góry patrzeć, los chciał inaczej. Wezwali go do Piwnicznej. Wyszedł bez pożegnania, wsiadł na motocykl i pojechał. Wrócił około czwartej po południu. Matka leżała na polu twarzą w rozsypanym ziarnie. Lekarze powiedzieli, że przy wylewie trzeba „natychmiast przywozić, nawet traktorem albo koniem”. Ale jego przecież nie było tego dnia, bo zdarzyła się ta idiotyczna awaria transformatora w Piwnicznej.
– A innych dzieci matka nie ma? – spytała zaczepnie gruba pielęgniarka.
– Ma – odpowiedział cicho. – Ale wszyscy rozjechali się po Polsce.
Tylko najstarszy syn Marcinowej, Piotr, mieszkał blisko Biczyc, w Nowym Sączu. Pracował jako listonosz. Od kiedy owdowiał, rzadko przyjeżdżał do matki. Już częściej był tam jego syn Szymon. I to nie po to, aby odwiedzić babcię, ale żeby pożyczać od wujka Marcina motocykl i wozić dziewczyny drogą od gospody do masztu na podwórku Siekierkowej. Reszta braci rozproszyła się po Polsce. Czasami przychodziły od nich listy, kartki z pozdrowieniami z urlopów lub świąteczne życzenia. Do Biczyc przyjeżdżali tylko w drodze do Zakopanego na narty lub – jeśli znaleźli czas – by uczestniczyć w pierwszych komuniach albo ślubach dzieci przyjaciół z dzieciństwa. Ostatnio także na pogrzeby tych przyjaciół. Adam, który zaczął, ale nigdy nie ukończył studiów rolniczych w Olsztynie i miał przejąć gospodarstwo rodziców, bywał w Biczycach najrzadziej ze wszystkich. Mieszkał najpierw we Wrocławiu, a od kilku lat w Łodzi. W czasie studiów ożenił się z dziewczyną z Wrocławia, zaraz potem wyjechał przez Austrię do Kanady i słuch po nim zaginął. Marcinowa jeździła do synowej do Wrocławia i uspokajała ją – „Adaś to przecież dobry chłopak, na pewno wróci”. Wrócił. Po czterech latach. Z nową kobietą i jej dzieckiem. Po rozwodzie przenieśli się do Łodzi, gdzie najpierw otworzył sklep z ekskluzywną biżuterią na Piotrkowskiej, a później dwie firmy ochroniarskie. Zatrudnia głównie byłych milicjantów i esbeków, którzy nie mogli odnaleźć się w nowej policyjnej rzeczywistości, albo takich, których negatywnie zweryfikowano.
Błażej, starszy od Adama o pięć lat, nie znosił go i nawet w czasie rzadkich wizyt u matki w Biczycach – choć wiedział, jaką wyrządza jej tym przykrość – nie potrafił tego ukryć. Pracowity, ambitny i czasami aż do dziwactwa uczciwy, gardził wszelkim cwaniactwem i kombinatorstwem. Adama traktował jak kogoś, kto dla pieniędzy gotowy byłby zdradzić swoje ideały – gdyby w ogóle jakiekolwiek posiadał – a z pewnością nie zawahałby się sprzedać lub zastawić własną rodzinę. Czasami, najczęściej sprowokowany przez Adama, wybuchał i wyrzucał z siebie całą pogardę, jaką czuł do niego. Nie powstrzymywały go przed tym ani prośby, ani płacz matki. Adam, broniąc się, twierdził, że Błażej chorobliwie zazdrości mu bogactwa. Jego nowych samochodów, domów budowanych na Helu i na Mazurach, a nawet jego opalenizny z wakacji. A że sam „ten utytułowany, strasznie ważny profesorek uniwersytetu” mieszka z rodziną w blokowisku ze śmierdzącą klatką schodową na peryferiach Gdańska, z tej zawiści i poczucia życiowej porażki dobudowuje sobie filozofię, która jego, „poważnego, uczciwego i cenionego nie tylko w Łodzi, ale i w Warszawie biznesmena”, umieszcza pośród mafii i ciemnych interesów.
To była oczywiście nieprawda, Błażej bowiem zazdrościł ludziom tak naprawdę tylko tego, że mają od niego więcej książek i więcej czasu na ich czytanie.
– Więc tobie z pewnością niczego nie zazdroszczę, bo ty miałeś w życiu więcej samochodów, niż przeczytałeś książek. A teraz jeśli już w ogóle coś czytasz, to wyłącznie SMS-y lub tatuaże na tyłkach panienek, które na weekendy wyrywasz, jak to ujmują moi studenci, do swoich dacz na Helu lub Mazurach. Ja ci nie odmawiam prawa do głoszenia własnych poglądów na mój temat, ale mojej zgody nie powinieneś mylić z przyzwoleniem na puszczanie śmierdzących bąków w towarzystwie. A jeśli już jesteśmy przy odbycie, to… to dla pieniędzy potrafiłbyś zjeść nawet własną kupę – kończył dyskusję z bratem.
Zaraz potem bez pożegnania wychodził, trzaskał drzwiami, aż cała chałupa drżała, wsiadał do swojej starej zdezelowanej skody i przez całą Polskę wracał z żoną i córką do Gdańska. Na drugi dzień dzwonił, przepraszał matkę, że się niepotrzebnie uniósł, i przysięgał, że to się już nigdy nie powtórzy.
Ale to „nigdy” trwało tylko do następnego spotkania. Nie pomagało nawet, że Stanisław – najspokojniejszy z synów Marcinowej – za każdym razem prosił i zobowiązywał oddzielnie i Adama, i Błażeja, aby darowali sobie kłótnie w domu matki i chociaż przez te kilkanaście godzin nie „powtarzali tego, co i tak wszyscy już znają na pamięć”. Stanisław przyjeżdżał do Biczyc z trzema córkami i żoną, która przywoziła ze sobą dla „babci Marcinowej i Marcinka” cały bagażnik wypieków i kilogramy wędzonego węgorza od rybaków z Giżycka. Stasieniek, jak nazywała go matka, był przy tym tak dumny, jak gdyby to on sam własnoręcznie złowił te węgorze lub sam piekł te makowce, serniki i drożdżówki.
Stasiu, najbardziej postawny z pięciu synów Marcinowej, absolwent szkoły oficerskiej w Toruniu, na co dzień podpułkownik i dowódca w jednostce wojskowej w Giżycku, przyjeżdżał do matki i do brata, do Biczyc, zawsze na kilka dni. Stasiu miał taką biografię, jaką on zawsze chciał mieć. Dałoby się ją spisać na kartce z małego zeszytu. Biografie, o których nie da się napisać żadnej interesującej noweli, nie mówiąc o powieści, to przeważnie biografie ludzi najszczęśliwszych. Kto zresztą kupiłby książkę z jednym nużącym wątkiem, opowiadającą w kółko to samo: spokojna satysfakcjonująca praca, szczęśliwa rodzina, ta sama żona, w której główny bohater jest zakochany od dwudziestu pięciu lat, normalne dzieci. Żadnych afer, żadnych zdrad, żadnych kochanek i kochanków, żadnego pozamałżeńskiego seksu, żadnych przekrętów i zakrętów…
Uśmiechnięty, radosny i zadowolony, traktował te wizyty jak powrót do świata najpiękniejszych wspomnień. Wieczorami, gdy napalili pod kuchnią i pachniało barszczem i kapustą do pierogów, Stasiek zapalał papierosa, sadzał córki i żonę na drewnianych zydlach wokół babci Marcinowej i prosił ją, aby opowiadała, jak to kiedyś, gdy on był jeszcze małym chłopcem, żyło się w Biczycach, a marzyło o tym, by pojechać gdzieś bardzo, bardzo daleko. Na przykład do Nowego Sącza na odpust. Babcia Marcinowa opowiadała te historie już wiele razy, wnuczki i synowa znały je prawie na pamięć, ale to zupełnie nie przeszkadzało im w słuchaniu z zaciekawieniem po raz kolejny. Jak to „Stasiu musiał dostawać zawsze nowe buty, bo miał tak duże stopy, że buty po Adasiu były dla niego za małe”. I jak bardzo szanował i dbał o te buty. Jak to szedł na bosaka pod górę, buty związywał sznurówkami i niósł przewieszone na kiju przez ramię, aby je włożyć tuż przed wejściem do kościoła. Po mszy natychmiast je znowu zdejmował, wracał boso do chałupy, smarował tłustą pomadą, chował w kartonie i zanosił na strych.
– Czy ma pan w tych Biczycach jakiś telefon, gdyby coś się stało? – z zamyślenia wyrwał go głos grubej pielęgniarki. – To znaczy gdyby ona… No wie pan, nigdy nic nie wiadomo… w tym wieku…
Matka nie umarła. Po miesiącu pod ich dom późnym wieczorem podjechała karetka i on razem z sanitariuszem przenieśli matkę na rękach do sypialni. Już stamtąd nigdy nie wyszła o własnych siłach. Afazja i kłopoty z mówieniem minęły po pół roku, ale paraliż nie minął nigdy. Przez długi czas mogła ruszać tylko głową i lewą ręką. Po prawie dwóch latach rehabilitacji i ćwiczeń, najpierw z pielęgniarką, która przyjeżdżała do Biczyc, a potem z nim, pokonała niedowład prawej ręki. Po następnym roku wyszydełkowała swoją pierwszą serwetkę…
Zmienił pracę. Z szefa działu zabezpieczeń zakładów energetycznych – on, inżynier po gliwickiej politechnice – dzięki znajomościom załatwił sobie etat dyrektora administracyjnego w muzeum w Nowym Sączu. Tylko przy takiej pracy mógł mieszkać w Biczycach, opiekować się matką i być rolnikiem jednocześnie.