Rozmawiali o swoich ulubionych koniach, o turniejach, w których brali udział, o uprzężach i o zapachu stajni pełnej świeżego siana. Opowiadał o stadninie w Nowym Sączu, o swojej pracy w muzeum. Dowiedział się, że ona jest z Ciechocinka, brała udział w zawodach hipicznych i oprócz książek ma tylko tę jedną jedyną pasję: konie. Anonimowość rozmowy i fakt, że nie siedzieli naprzeciwko siebie i nie widzieli się, sprawiły, że potrafił opowiedzieć o sobie dużo więcej, niż powiedziałby w normalnej sytuacji. Zwłaszcza kobiecie.

W pewnym momencie napisała:

Natalia 32: Muszę już wyjść, bo przyjechali po mnie. Miły jesteś, Marcinie. Strasznie miły.

Znikła. Siedział jeszcze chwilę i wpatrywał się w te ostatnie jej zdania, wypychane powoli ku górze ekranu przez pojawiające się bezustannie teksty innych rozmówców.

Czuł onieśmielenie. Ale także radość. I rodzaj bliskości. Żadna kobieta poza Martą nie mówiła tak do niego.

Nie było jej następnego dnia. Włączał komputer, wchodził na czat i wypatrywał jej. Próbował o różnych porach. Pojawiła się znowu po trzech dniach. Znowu późnym wieczorem. Ucieszyła się, gdy powiedział, że na nią czekał. Ignorowała wszystkich innych. Rozmawiała tylko z nim. Któregoś razu, po trzech tygodniach, tak ustawiła ich łączność na czacie, że rozmawiali tylko we dwoje i nikt inny nie mógł widzieć, co piszą. Nie wiedział nawet, że jest to możliwe. Od tego dnia było inaczej. Opowiadała o sobie. O wierszach, które ją wzruszają, o miejscach, które chciałaby zobaczyć, o swych marzeniach.

Wzruszała go, rozbawiała. Po dwóch miesiącach wiedział, jaką muzykę lubi, jakie czyta książki i jakie kwiaty podobają się jej najbardziej. I kupował te same książki. Słuchał tej samej muzyki. Dzięki niej znowu zauważył, że istnieją kwiaty. Wracał do domu w Biczycach, siadał przy herbacie w kuchni i tęsknił za następną rozmową. Po trzech miesiącach tęsknił za nią.

Czy można za kimś tęsknić i cieszyć się tym? – zastanawiał się którejś soboty.

Obudziło go ujadanie psa w sąsiedztwie. Tej soboty nie musiał wstawać, aby pojechać do muzeum. Jego dyżur – weekendowe dyżury, kiedy było najwięcej odwiedzających, dzielił na przemian z kustoszką – przypadał tym razem w niedzielę. Bezskutecznie próbował zasnąć. Świtało.

Wstał, obmył twarz zimną wodą z miednicy. Wyszedł z domu i ruszył drogą w kierunku chałupy Siekierkowej. Góry spowite poranną mgłą majaczyły w oddali. Mieszkał w Biczycach od urodzenia i odkąd pamiętał, zawsze zachwycał go i uspokajał widok gór. Świat dzięki nim miał swój porządek i swoją miarę. Wszystko przemijało, a majestatyczne góry zawsze były takie same.

Minął chałupę Siekierkowej i z głównej drogi skręcił w boczną leśną ścieżkę. Po kilkuset metrach przedzierał się przez krzaki jeżyn do porośniętej mchem stromej skarpy. Gdy był małym chłopcem, przychodził tutaj czasami z matką. Matka wyciągała z siatki książkę, on kładł głowę na jej kolanach, zamykał oczy i wyobrażał sobie historie i miejsca, o których mu czytała.

Usiadł na skarpie. Myślał o Natalii. Jakie ma oczy? Jakie dłonie? Chciałby usłyszeć, jak wymawia jego imię… Opowiadała wprawdzie o sobie, ale zawsze tylko o swoim życiu. Nigdy nie pisała, jak wygląda. Wiedział tylko, że ma długie włosy, które zawsze przed jazdą konną musiała ciasno upinać, aby zmieściły się pod toczkiem. Rozwichrzone w czasie galopu włosy mogą przecież konia niepokoić. Tęsknił za nią. I tam, na tej skarpie, zdał sobie sprawę, że sprawia mu radość ta tęsknota. W poniedziałek zapytam o kolor jej oczu, postanowił. Zapytam tak zupełnie wprost…

Chciał wiedzieć o niej jak najwięcej. Wydawała mu się tajemnicza. Oprócz tego, że rozmawia z nim, będąc w kawiarni internetowej przy jakiejś stadninie koni w Ciechocinku, nie wiedział nic więcej. Nie rozumiał, dlaczego tylko w wybrane dni ma dostęp do Internetu. I dlaczego tylko w ściśle ustalonych godzinach. I co znaczy to powtarzane przez nią za każdym razem, gdy kończyli rozmowę: „Muszę już wyjść, bo przyjechali po mnie”. Kto przyjechał po nią? I dlaczego jest to takie ważne, by natychmiast przerwać rozmowę i zniknąć? Tak, w poniedziałek zapyta o to wszystko…

Czekał na ten poniedziałek jak dziecko na moment rozpakowywania prezentów w Wigilię. Jakby miało go spotkać coś niezwykłego. Irracjonalnie wierzył, że tak właśnie będzie. Miał wrażenie, że ten weekend ciągnie się w nieskończoność i poniedziałek nigdy nie nadejdzie. Gdy po południu skończył niedzielny dyżur w muzeum, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Napisał długi e-mail do Karoliny, uzupełnił nudne sprawozdania dla ministerstwa w Warszawie, próbował czytać kolejny rozdział książki o Internecie, ale nie mógł się skupić i przerwał po kilku stronach. Wieczorem odszukał w biurku butelkę koniaku, którą dostał w prezencie od pracowników muzeum na urodziny, i pojechał do Piotra. Nie był u niego od kilkunastu lat, choć brat mieszkał w Nowym Sączu.

– Szymona nie ma w domu – powitał go zdumiony wizytą Piotr.

– Nie przyszedłem do Szymona. Pomyślałem, że dawno nie rozmawiałem z tobą przy koniaku – powiedział i uściskał brata.

W poniedziałek rano wstał w pośpiechu. Gdy wyjechał przed podwórze i wysiadł z samochodu, by jak zwykle zamknąć bramę, spiker w radiu zapowiadał ulubioną muzykę Natalii. Ruszył dalej. Otworzył okno, aby poczuć zapach tego wiosennego poranka. Po chwili dojeżdżał do granic Nowego Sącza.

Ta myśl pojawiła się nagle. Poddał się jej bez wahania. Tak jak gdyby dawno wiedział, że kiedyś nadejdzie i że tak będzie najlepiej. Minął znak drogowy zapowiadający skrzyżowanie. W lewo do Tarnowa, prosto do Sącza. Pięćdziesiąt metrów za skrzyżowaniem gwałtownie zahamował, sprawdził w lusterku, że za nim nie jadą samochody. Zjechał na trawiaste płaskie pobocze i skręcając w lewo, z piskiem opon zawrócił. Chwilę później był na drodze do Tarnowa. Po omacku znalazł w torbie telefon komórkowy. Wybrał numer kustoszki. Zamknął okno, wyłączył radio w samochodzie i skupił się, aby nie okazać zdenerwowania.

– Pani Mirosławo… mówi Marcin. Nie będzie mnie dzisiaj w muzeum. I jutro także nie. Muszę załatwić coś bardzo ważnego. Do zobaczenia w środę.

Nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie.

Przyśpieszył. Rozwiązał krawat i rzucił na tylne siedzenie. Dotknął dłonią swojej twarzy.

Na stacji benzynowej przed Ciechocinkiem się ogolę, pomyślał.

Jechał, zatrzymując się tylko na tankowanie. Im bliżej był Ciechocinka, tym większy czuł niepokój. Około czternastej zbliżał się do Włocławka. Miał bardzo dużo czasu. Natalia pojawiała się na czacie około dwudziestej.

W Ciechocinku znalazł centrum handlowe. Kupił nową koszulę i przybory do golenia. W recepcji jednego z sanatoriów dowiedział się, że stadnina koni z kawiarnią internetową znajduje się przy drodze prowadzącej do Torunia.

Pojawił się tam o wpół do ósmej. Zostawił samochód na małym parkingu naprzeciwko wejścia do głównej stajni. Wąska ścieżka z parkingu prowadziła do budynku przypominającego fabrykę. Wszedł do gwarnej sali restauracyjnej zamkniętej z jednej strony szklaną ścianą, za którą znajdowała się rozświetlona hala ujeżdżalni. Przechodzącego kelnera zapytał o komputery. Kelner poprowadził go do małego pustego pomieszczenia obok kuchni. Monitory migotały w mroku pokoju bez okien.

Więc to tutaj… – pomyślał, dotykając spoconą drżącą dłonią klawiatury jednego z komputerów.

Wrócił do restauracji i usiadł przy wolnym stoliku tuż przy szybie oddzielającej restaurację od ujeżdżalni. Spoglądał niecierpliwie na zegarek. Salka z komputerami zaczęła powoli zapełniać się ludźmi. Minęła dwudziesta. Usłyszał podjeżdżający samochód. Otworzyły się drzwi do restauracji. Na wózku inwalidzkim siedziała młoda atrakcyjna kobieta. Dwóch mężczyzn stało za wózkiem. Jeden z nich przytrzymywał nogą drzwi. Kobieta się uśmiechała. Miała rudawe włosy, spięte w kok. Prawą dłonią nerwowo poprawiała fryzurę. W sali restauracyjnej zrobiło się małe zamieszanie. Niektórzy goście wstawali z krzeseł, aby zrobić drogę dla wózka inwalidzkiego. Jeden z mężczyzn pchających wózek powiedział głośno do starszej kobiety stojącej za barem: