Изменить стиль страницы

„Światło i cień. Chyba nie taki cień miałam znaleźć? Musi być częścią jasności, a nie jej wrogiem”, myśli, uchylając drzwi gabinetu ojca i patrząc na wirujący w słońcu kurz.

Ono obudziło się, słysząc wrzask Teresy i teraz nerwowo się porusza. Kopie. Zaciska piąstki tak, że Ewie się wydaje, iż szarpie ją za powłoki brzuszne. „Ono mówi: uciekajmy, tu jest krzyk, który boli”, myśli Ewa.

– Uspokój się – mówi do niego, ale odpowiada jej ojciec:

– Jestem spokojny. Przecież wiedziałem, że ona musi umrzeć. Przygotowałem się.

– Można się na to przygotować? – pyta Ewa.

Ojciec myśli chwilę i mówi:

– Nie.

Chodzi po pokoju, ledwo powłócząc nogami, wydaje się mniejszy i chudszy, bardziej zaniedbany.

– Zostawiła ci list. Masz.

Podaje jej małą, złożoną wpół karteczkę.

– Nie czytałem – dodaje.

– Wiem – mówi Ewa.

– Do mnie nic nie napisała – stwierdza ojciec beznamiętnie.

Ewa rozkłada karteczkę. List jest napisany na kawałku kartki wyrwanej ze zmiętego, pożółkłego zeszytu w kratkę. „Może to zeszyt z jej szkolnych czasów?”, myśli Ewa i patrzy na jasne, czytelne pismo babci Ireny. „Literki są równe, proste i każda ma na głowie kapelusz”. Pośrodku kartki jest tłusta plama, a jej brzegi są wystrzępione.

„Moja droga, moja kochana! Byłam złą matką, która odsunęła się od syna. Nie umiałam mu wybaczyć, że zawiódł moje ambicje, choć ja straciłam tylko te marne ambicje, a on utracił to, co naprawdę kochał. Byłam złą teściową, która wymyśliła sobie idealną żonę dla syna, więc nie umiała polubić tej prawdziwej, choć trzeba polubić także to, co niedoskonałe. Byłam złą babcią, zostawiłam cię, a mogłam cię tyle nauczyć. I choć wiem, że odchodzę, nie zostawię ci w spadku żadnej mądrej maksymy, jaką inni przekazują sobie z pokolenia na pokolenie, bo świat wcale nie robi się od nich lepszy. Mój spadek dla ciebie to tylko te niewielkie, głupie pieniądze. Kochanie, rozerwij z ich pomocą ogniwa tego nieudanego łańcucha i pozwól swojemu dziecku być sobą”.

Ewa bez słowa podała karteczkę ojcu. Przeczytał. Pociągnął nosem i wyjął z kieszeni piżamy brudną chusteczkę. „Nawet żal okazujemy w sposób niezamierzenie śmieszny. Nie dorastamy do własnych uczuć. Żal i smutek to łzy, katar, drapanie w gardle, ból żołądka, a czasem biegunka. I nie ma skrzydeł, które by nas uniosły wraz z uczuciami gdzieś, gdzie jest tylko światło. Cierpiąc, wpadamy w niewolę własnej fizjologii”, myśli Ewa.

Objęła nieporadnie ojca, czując, jak jej duży brzuch napiera na niego i on odsuwa się od niej, trochę z musu, a trochę z braku oswojenia z czułością. „Nigdy się nie obejmujemy, chyba nie umiemy”, myśli Ewa. Znowu przyjrzała się zdjęciu z Mazur, na którym siedziała na kolanach roześmianego mężczyzny na werandzie ocienionej dzikim winem.

– Czy byliśmy wtedy szczęśliwi? – spytała, a on zamyślił się i jak to on, długo trwał w tym milczącym zamyśleniu.

– Chyba tak – powiedział wreszcie. – Człowiekowi zawsze się wydaje, że kiedyś było lepiej. To niekoniecznie prawda, bo nie umiemy docenić naszego dziś.

Drzwi otwarły się z hukiem i w ciszę rozświetlonego słońcem pokoju wpadł wrzask Teresy:

– Przestańcie spiskować za moimi plecami! a ty jej coś powiedz, słyszysz? Powiedz jej, że jak ktoś ją wreszcie chce, to musi wyjść za mąż! Zrób coś! Choć raz zachowaj się jak głowa domu!

Ewa przemyka się między drzwiami a matką.

„Nie, Ono, nie denerwuj się, nie sprzedam cię. Muszę to przemyśleć, ale cię nie sprzedam. Ty nie jesteś na sprzedaż, nie jesteś pokemonem, Harry Potterem, coca-colą ani wieżą Mariacką”.

Sierpień płynie leniwie, poranki są już trochę zamglone, a wieczory pełne powtórek z Big Brothera. Listonosz wciąż nie przynosi żadnej wiadomości z „Milionerów”.

Popołudniami Teresa ze Złotkiem oglądają uważnie reklamy, jakie znajdują codziennie na progu lub na klamce drzwi wejściowych albo furtki, niekiedy wydaje się, że reklamy codziennie same spadają z nieba, obiecując nieskończony raj.

Teresa ze Złotkiem zbierają wszystkie, jakie tylko znajdują i czujnie oglądają, przekrzykując się, pełne emocji na widok tylu rzeczy, o których istnieniu nawet nie miały pojęcia i które są teraz niepowtarzalną okazją.

Złotko z tupotem wybiega na górę, aby pokazać siostrze kolejne odkrycie w reklamowanych cudach.

– Trzyosobowa sofa tylko za tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt złotych! Mama policzyła, że to jest prawie za darmo, bo na jedną osobę wypada sześćset pięćdziesiąt!

– Dlaczego trzyosobowa? – pyta nieufnie Ewa.

– Ty, twój mąż i wasze dziecko – odpowiada ze zdziwieniem Złotko.

– Fotel przed telewizor, z podnóżkiem, za jedyne trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć. Patrz, jaki wygodny… Wyciągasz nogi i oglądasz Big Brothera – wzdycha na dole Teresa. – Choć wołałabym czerwony, a nie beżowy. Gdy się dobrze poszpera, to niektóre rzeczy w ogóle dają za darmo, pod warunkiem, że kupisz coś innego. Można bardzo dużo oszczędzić – dodaje pełna zachwytu, odkrywając, że białą półkę do łazienki dostaną w prezencie, byle kupiły zestaw sanitarny.

Przyszły mąż Ewy miał być wygraną w totolotka. Ona sama była szczęśliwym kuponem. Niemal fizycznie czuła, że matka i siostra rozpościerają ją na podłogach jak wykładzinę, dopychają do ścian jak nową szafę czy półkę, rozkładają w kącie jak trzyosobową sofę, suną z nią po pokoju jak z fotelem, aby znaleźć miejsce, z którego najlepiej widać ekran telewizora.

Do Andrzeja zadzwoniła dopiero wtedy, gdy matka ze Złotkiem wyszły gdzieś razem.

– Ty jesteś pedałem… to znaczy tym… no… gejem, prawda? – spytała łagodnie, starając się go nie urazić.

W słuchawce usłyszała najpierw milczenie, a potem głos graniczący ze szlochem:

– Nie, nie. Ja tylko chciałbym być kobietą.

Na moment zamilkła, porażona jego zwierzeniem. Możliwość, że jest pedałem („gejem”, poprawiła się zaraz w myślach), wydawała się jej bardziej do przyjęcia niż to, co teraz powiedział.

– Są już takie operacje – odparła niepewnie. – Masz forsę, możesz się jej poddać.

– Nie, to nie tak. Ja jestem mężczyzną i chcę nim pozostać. Ale chcę być mężczyzną, który… – urwał, a ona czekała, co powie -…który wkłada czasem jedwabną suknię…

Zesztywniała, zaskoczona, z słuchawką przy uchu, a jego głos wibrował w niej jak melodia nieznanej piosenki.

– …rozsmarowuje na twarzy gładki make-up. Maluje usta soczystą szminką, tuszuje rzęsy, wkłada perukę z długimi, lśniącymi włosami, daje kroplę perfum za uszy i w zgięcia łokci…

„Och, biedny”, pomyślała z przejęciem, a on mówił dalej:

– …i jest piękny. Nie… Piękna. Jest piękna. Teraz jego głos wygrywał jak flet miłosną pieśń, ale była to miłość do lśniącej lycry, do lejącego się jedwabiu przylegającego czule do ciała, miłość do nie odkrytej tajemnicy luksusowych kosmetyków.

Trzymała wciąż przy uchu słuchawkę, zamyślona i pełna współczucia. Przypomniała sobie film, który oglądała kiedyś nocą w telewizji: Priscilla – królowa pustyni. Tamci faceci kochali kobiety i kobiece ciuchy. Byli w nich prześliczni, ładniejsi niż dziewczęta. Śpiewali piosenki zespołu Abba. Tańczyli. I byli samotni. Skazani na siebie, choć szukali kobiet, które pokochają ich odmienność. Już nie pamiętała, czy je znaleźli. Chyba jednemu się udało. Lecz tylko w kinie.

– Powiedz jej to. Ona cię przecież kocha – powiedziała z wahaniem („ale czy niosłaby mu do pokoju świeżo wyprasowaną sukienkę i koronkowe majtki, tak jak dżinsy i koszulę?”).

– Nie mogę. Właśnie jej nie mogę tego powiedzieć. Kobieta we mnie jest całkiem inna niż ona, cała zbudowana z jej przeciwieństw i w dodatku jej nienawidzi…

Głos w słuchawce urwał się z jękiem, przypominającym szloch.

– To jednak twoja matka, więc nienawiść… – zaczęła, ale jej przerwał:

– Nic nie rozumiesz. Ja ją kocham. Ja. Andrzej. To ona, ta kobieta we mnie jej nienawidzi. A tobie mogę to wszystko opowiedzieć, od razu to wyczułem. Dlatego cię wybrałem. Ciebie z dzieckiem. Bo we troje bylibyśmy szczęśliwi i bezpieczni, mielibyśmy ciekawe życie. Mam pieniądze.