Pachołek wrócił, niosąc podłużne pudło.
— Zbliż się, dziewczyno — powiedział cicho Esterhazy. - Spójrz.
Ciri zbliżyła się. Spojrzała. I westchnęła głośno. Obnażyła miecz, szybkim, ruchem. Ogień z komina oślepiająco zapłonął na faliście zarysowanym szwie ostrza, zajarzył się czerwono w ażurowaniach zastawy.
— To ten — powiedziała Ciri. - Jak się pewnie domyślasz. Weź do ręki, jeśli chcesz. Ale uważaj, jest ostrzejszy od brzytwy. Czujesz, jak rękojeść klei się do dłoni? Zrobiona jest ze skóry takiej płaskiej ryby, co ma na ogonie jadowity kolec.
— Raja.
— Chyba. Ta ryba ma w skórze malutkie ząbki, dlatego rękojeść nie ślizga się w ręku, nawet gdy się ręka spoci. Zobacz, co jest wytrawione na klindze.
Vysogota pochylił się, przyjrzał, mrużąc oczy.
— Elfia mandala — powiedział po chwili, unosząc głowę. - Tak zwana blathan caerme, girlanda losu: stylizowane kwiaty dębu, tawuły i żarnowca. Wieża, rażona piorunem, u Starszych Ras symbol chaosu i destrukcji… A nad wieżą…
— Jaskółka — dokończyła Ciri. - Zireael. Moje imię.
— Faktycznie, niebrzydka rzecz — powiedział wreszcie Bonhart. - Gnomia robota, od razu widać. Tylko gnomy takie ciemne żelazo kuły. Tylko gnomy ostrzyły płomieniście i tylko gnomy ażurowały klingi, by zmniejszyć wagę… Przyznaj się, Esterhazy. To replika?
— Nie — zaprzeczył miecznik. - Oryginał. Prawdziwy gnomi gwyhyr. Ta głownia ma ponad dwieście lat. Oprawa, ma się rozumieć, jest o wiele młodsza, ale repliką bym jej nie nazwał. Gnomy z Tir Tochair robiły ją na moje zamówienie. Według dawnych technik, metod i wzorców.
— Cholera. Może być, że faktycznie nie będzie mnie stać. Ileż to zawinszujesz sobie za ten brzeszczot?
Esterhazy milczał czas jakiś. Twarz miał nieprzeniknioną.
— Ja go oddam za darmo, Bonhart — powiedział wreszcie głuchym głosem. - W podarunku. Żeby wypełniło się, co ma się wypełnić.
— Dziękuję — rzekł Bonhart, widocznie zaskoczony. - Dziękuję Ci, Esterhazy. Królewski podarunek, iście królewski… Przyjmuję, przyjmuję. I jestem twym dłużnikiem…
— Nie jesteś. Miecz jest dla niej, nie dla ciebie. Podejdź, dziewczyno nosząca obrożę na szyi. Przyjrzyj się znakom wytrawionym na klindze. Nie rozumiesz ich, to oczywiste. Ale ja ci je objaśnię. Spójrz. Linia wytyczona przez los jest kręta, ale wiedzie ku tej oto wieży. Ku zagładzie, ku zniszczeniu ustalonych wartości, ustalonego porządku. Ale oto nad wieżą, widzisz? Jaskółka. Symbol nadziei. Weź ten miecz. Niechaj wypełni się, co ma się wypełnić.
Ciri ostrożnie wyciągnęła rękę, delikatnie pogładziła ciemny brzeszczot z lśniącymi jak lustra krawędziami.
— Weź go — rzekł powoli Esterhazy, patrząc na Ciri szeroko rozwartymi oczami. - Weź go. Weź go do ręki, dziewczyno. Weź…
— Nie! — krzyknął nagle Bonhart, podskakując, chwytając Ciri za ramię i odpychając ją gwałtownie i mocno. - Precz!
Ciri upadła na kolana, żwir podwórza boleśnie zakłuł dłonie, którymi się podparła.
Bonhart zatrzasnął pudło.
— Jeszcze nie teraz! — zawarczał. - Jeszcze nie dziś! Jeszcze nie nadszedł czas!
— Najwidoczniej — przytaknął spokojnie Esterhazy, patrząc mu w oczy. - Tak, najwidoczniej jeszcze nie nadszedł. Szkoda.
— Nie na wiele to się zdało, wielmożny trybunale, myśli tego miecznika czytać. Myśmy tam szesnastego września byli, trzy dni przed pełnią. A gdyśmy wracali z Fano do Rocayne, doszedł nas podjazd, Ola Harsheim i siedem koni. Nakazał pan Ola co koń wyskoczy gnać za resztą oddziału. Bo dzień wcześniej, piętnastego września, była masakra w Claremont… Niepotrzebnie ja chyba o tym, wielmożny trybunał niechybnie wie o masakrze w Claremont…
— Proszę zeznawać, nie troszcząc się o to, co trybunał wie.
— Bonhart nas o dzień wyprzedził. Piętnastego września przywiózł Falkę do Claremont…
— Claremont — powtórzył Vysogota. - Znam to miasteczko. Dokąd cię zawiózł?
— Do wielkiego domu w rynku. Z kolumnami i arkadami przy wejściu. Od razu było widać, że mieszka tam bogacz…
Ściany komnat pokrywały bogate arrasy i przepyszne tapiserie przedstawiające sceny religijne, myśliwskie i sielanki z udziałem rozebranych kobiet. Meble lśniły intarsjami i mosiądzem okuć, a dywany były takie, że przy stąpnięciu stopa zagłębiała się po kostkę. Ciri nie zdążyła zaobserwować szczegółów, bo Bonhart kroczył szparko i ciągnął za łańcuch.
— Witaj, Houyenaghel.
W tęczy kolorów, rzucanej przez witraż, na tle myśliwskiej tapiserii, stał mężczyzna o imponującej tuszy, ubrany w kapiący od złota kaftan i obszywaną wyporkami delię. Choć w sile wieku męskiego, był mocno łysy, a policzki zwisały mu jak u ogromnego buldoga.
— Witaj, Leo — powiedział. - I ty, pani…
- Żadna pani — Bonhart pokazał łańcuch i obrożę. - Witać nie trzeba.
— Grzeczność nic nie kosztuje.
— Oprócz czasu — Bonhart pociągnął za łańcuch, podszedł, bezceremonialnie poklepał grubasa po brzuchu.
- Ładnieś przybrał — ocenił. - Na honor, Houvenaghel, gdy stoisz na drodze, łatwiej cię przeskoczyć, niż obejść.
— Dobrobyt — wyjaśnił jowialnie Houvenaghel i zatrząsł policzkami. - Witaj mi, witaj, Leo. Miłym mi jesteś gościem, bom też dziś i radosny niezmiernie. Interesy idą nad podziw dobrze, że aż się chce od uroku pluć, kassa tylko brzęczy! Tylko dziś, daleko nie szukając, jeden nilfgaardzki rotmistrz rezerwy, prowiant-majster zajmujący się transportami sprzętu na front, opylił mi sześć tysięcy wojskowych łuków, które ja z dziesięciokrotnym przebiciem sprzedam w detalu myśliwym, kłusownikom, zbójcom, elfom i innym bojownikom o wolność. Tanio kupiłem też od jednego tutejszego markiza zamek…
— A na cholerę ci zamek?
— Muszę mieszkać reprezentacyjnie. Wracając do interesów: jeden wręcz zawdzięczam tobie, Leo. Beznadziejny zdawałoby się dłużnik uiścił. Dosłownie przed chwilą. Ręce mu się trzęsły, gdy uiszczał. Typ widział cię i myślał…
— Wiem, co myślał. Dostałeś mój list?
— Dostałem — Houyenaghel usiadł ciężko, potrącając brzuchem stół, aż zadzwoniły karafki i puchary. - I wszystko przygotowałem. Nie widziałeś afiszów? Pewnie hołota zdarła… Ludzie już schodzą się do teatru. Kassa brzęczy… Siadaj, Leo. Mamy czas. Pogadamy, napijemy się wina…
— Nie chcę twojego wina. Pewnie kazionne, ukradzione z nilfgaardzkich transportów.
— Kpisz chyba. To Est Est z Toussaint, grona zebrane, gdy nasz miłościwy cesarz Emhyr był o, takim maleńkim pędrakiem srywającym w becik. Był to dobry rok. Dla win. Twoje zdrowie, Leo.
Bonhart w milczeniu odsalutował roztruchanem. Houvenaghel zamlaskał, nader krytycznie przyglądając się Ciri.
— Ta więc oto wielkooka sarenka — powiedział wreszcie — ma zagwarantować przyrzeczoną w liście zabawę? Wiadomym mi jest, że Windsor Imbra jest już pod miastem. Że prowadzi ze sobą kilku niezłych rezunów. A i paru lokalnych rębajłów widziało afisze…
— Czyś ty się kiedy zawiódł na moim towarze, Houyenaghel?
— Nigdy, fakt. Alem też i dawno nic od ciebie nie miał.
— Pracuję rzadziej niż dawniej. Myślę też o tym, by całkiem przejść na emeryturę.
— Do tego potrzebny kapitał, by mieć się z czego sustentować. Miałbym może na to sposób… Wysłuchasz?
— Z braku innej rozrywki — Bonhart nogą podsunął krzesło, zmusił Ciri, by usiadła.
— Nie myślałeś, żeby ruszyć na północ? Do Cintry, na Stoki albo i za Jarugę? Czy wiesz, że każdemu, kto tam pociągnie i zechce osiedlić się na zdobytych terenach, cesarstwo gwarantuje nadział czterech łanów gruntu? I wolniznę od podatku na lat dziesięć?
— Ja — odrzekł spokojnie łowca — nie nadaję się na rolnika. Nie mógłbym kopać w ziemi ani hodować żadnych bydląt. Jestem zbyt wrażliwy. Na widok gówna albo glizdy zbiera mi się na rzyganie.
— To tak jak mnie — zatrząsł policzkami Houyenaghel. - Z całego rolnictwa toleruję jedynie bimbrownictwo. Reszta jest odrażająca. Mówią, że rolnictwo to podstawa ekonomiki i że gwarantuje dobrobyt. Uważam jednak za niegodne i upokarzające, by o moim dobrobycie przesądzało coś, co śmierdzi nawozem. Poczyniłem w tym kierunku starania. Ziemi nie ma musu uprawiać, Bonhart, nie ma musu hodować na niej bydląt. Wystarczy ją mieć. Jeśli ma się odpowiednio dużo, można ładne ciągnąć intraty. Można, wierz mi, żyć naprawdę dostatnio. Tak, poczyniłem w tym kierunku pewne starania, stąd zresztą moje pytanie o podróż na północ. Bo widzisz, Bonhart, ja miałbym tam dla ciebie zajęcie. Stałe, dobrze płatne, nie absorbujące. I w sam raz dla człeka wrażliwego: żadnych gówien, żadnych dżdżownic.