Neratin Ceka, osobnik niepewnej płci, nie tracił czasu. Gdy Skellen i oficerowie wyszli na podwórzec fortu, oddział stał w porządnym szyku, wyrównawszy linię tak, by żaden koński łeb nie wystawał na więcej niż piędź. Puszczyk chrząknął, zadowolony. Niezła banda, pomyślał. Ech, żeby nie ta polityka, skrzyknąćby taką hulajpartię i pójść na pogranicze, rabować, gwałcić, mordować i palić… Znowu człowiek poczułby się młody… Ech, żeby nie ta polityka!
— No i jak, panie Stefanie? — spytał Dacre Silifant, zarumieniony ze skrywanego podniecenia. - Jak ich cenicie, paradnych krogulczyków moich?
Puszczyk jechał wzrokiem od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki. Niektórych znał osobiście — lepiej lub gorzej. Innych, których rozpoznawał, znał ze słyszenia. Z reputacji.
Til Echrade, jasnowłosy elf, zwiadowca gemmerskich Pacyfikatorów. Rispat La Pointę, wachmistrz z tej samej formacji. I następny Gemmerczyk: Cyprian Fripp Młodszy. Skellen był przy egzekucji Starszego. Obaj bracia słynęli z sadystycznych skłonności.
Dalej, swobodnie przegięta na kulbace srokatej klaczy, Chloe Stitz, złodziejka, czasami wynajmowana i wykorzystywana przez tajne służby. Puszczyk szybko uciekł wzrokiem przed jej bezczelnymi oczyma i złośliwym uśmiechem.
Andres Vierny, Nordling z Redanii, rezun. Stigward, pirat, renegat ze Skellige. Dede Vargas, diabeł wie, skąd pochodzący, zawodowy morderca. Kabemik Turent, morderca z zamiłowania.
I inni. Podobni. Wszyscy oni są podobni, pomyślał Skellen. Bractwo, konfraternia, w której po zabiciu pierwszych pięciu ludzi wszyscy robią się tacy sami. Takie same ruchy, takie same gesty, taka sama maniera mowy, ruchów i stroju.
Takie same oczy. Beznamiętne i chłodne, płaskie i nieruchome jak u węży oczy, których wyrazu nic, nawet najpotworniejsza okropność, nie jest już w stanie zmienić.
— I jak? Panie Stefanie?
— Nieźle. Niezła hanza, Silifant.
Dacre jeszcze bardziej pokraśniał, zasalutował po gemmersku, pięścią przyłożoną do kołpaka.
— Specjalnie życzyłem sobie — przypomniał Skellen — kilku takich, którym nieobca jest magia. Którzy się nie zlękną ani czarów, ani czarowników.
— Pamiętałem. Jest przecie Til Echrade! A prócz niego, o, ta wysoka panna na paradnej kasztance, ta obok Chloe Stitz.
— Później przyprowadzisz ją do mnie. Puszczyk oparł się o balustradę, stuknął w nią okutym trzonkiem nahajki.
— Czołem, kompania!
— Czołem panie koroner!
— Wielu z was — podjął Skellen, gdy przebrzmiało echo chóralnego ryku bandy — pracowało już ze mną, zna mnie i moje wymagania. Ci zechcą wyjaśnić tym, którzy mnie nie znają, czego oczekuję od podkomendnych, a czego u podkomendnych nie toleruję. Ja nie będę więc strzępić sobie niepotrzebnie gęby.
— Już dziś niektórzy z was otrzymają zadania i jutro o świcie wyruszą, by je wykonać. Na terytorium Ebbing. Przypominam, że Ebbing jest formalnie królestwem autonomicznym i formalnie nie mamy tam żadnej jurysdykcji, toteż nakazuję działać rozważnie i dyskretnie. Pozostajecie w służbie cesarskiej, ale zakazuję obnosić się z tym, chełpić i arogancko traktować miejscowe władze. Nakazuję zachowywać się tak, by nie ściągać niczyjej uwagi. Jasne?
— Tak jest, panie koroner!
— Tu, w Rocayne, jesteście gośćmi i macie zachowywać się jak goście. Zakazuję opuszczania przydzielonych kwater bez koniecznej potrzeby. Zakazuję kontaktów z załogą fortu. Zresztą, oficerowie wymyślą coś, byście się nie biesili z nudów. Panie Harsheim, panie Brigden, proszę rozkwaterować oddział!
— Ledwom co zdążyła z kobyły zleźć, wysoki trybunale, a Dacre cap mnie za rękaw. Pań Skellen, prawi, chce z tobą gadać, Kenna. Co było robić. Idziemy. Puszczyk za stołem siedzi, nogi na stole trzyma, nahajem się po cholewach chlaszcze. I prosto z mostu do mnie, czy to ja jestem tą Joanną Selborne zaplątaną w zniknięcie statku "Gwiazda Południa". Ja mu na to, że nic mi nie udowodniono. On w śmiech. "Lubię, mówi, takich, co im niczego udowodnić nie można". Potem spytał, czy talent pe-pe-es, czujności, znaczy się, wrodzony mam. Gdym potwierdziła, zasępił się i rzecze: "Myślałem, że mi się ten twój talent na czarodziejów przyda, ale wpierw z inną przyjdzie mieć sprawę personą, nie mniej zagadkową".
- Świadek jest pewna, że koroner Skellen użył tych właśnie słów?
— Pewna. Przecież ja czujna jestem.
— Proszę kontynuować.
— Rozmowę przerwał nam wtedy goniec, zakurzony, widać, że konia nie żałował. Pilne miał dla Puszczyka wieści, a Dacre Silifant, gdyśmy na kwaterę szli, rzekł, że nosem czuje, że nas te gońca wieści jeszcze przed wieczorem na siodła wsadzą. I praw był, wysoki trybunale. Jeszcze nim kto o wieczerzy pomyślał, połowa hanzy była już na kulbakach. Mnie się upiekło, wzięli Tila Echrade, elfa. Rada byłam, bo po tych paru dniach w drodze rwała mnie dupa, że aż strach… I miesiączka mi się akurat zaczęła jak na złość…
- Świadek zechce powstrzymać się od malowniczych opisów własnych intymnych przypadłości. I trzymać się tematu. Kiedy świadek dowiedziała się, kto jest ową "zagadkową personą", o której wspominał koroner Skellen?
— Zaraz powiem o tym, lecz przecie jakaś kolejność być musi, bo się wszystko zwikła tak, że nie rozwikłać! Ci, co wtedy przed wieczerzą w takim pośpiechu konie kulbaczyli, pognali z Rocayne do Malhoun. I przywieźli stamtąd jakiegoś wyrostka…
Nycklar był zły na siebie. Tak bardzo, że miał ochotę się rozpłakać.
Gdybyż chciał pamiętać przestrogi, dawane mu przez rozumnych ludzi! Gdybyż chciał pamiętać przysłowia, albo chociaż tę bajkę o gawronie, który nie umiał trzymać dzioba na kłódkę! Gdybyż załatwił, co było do załatwienia i wrócił do domu, do Zazdrości! Ale gdzie tam! Podekscytowany przygodą, dumny z posiadania wierzchowego konia, czując w trzosie miły ciężar monet, Nycklar nie wytrzymał, by się nie popisać. Miast z Claremont wrócić prosto do Zazdrości, pojechał do Malhoun, gdzie miał licznych znajomków, w tym i kilka panien, do których smalił cholewki. W Malhoun puszył się jak gąsior wiosną, hałasował, buszował, czwanił koniem po majdanie, stawiał kolejki w zajeździe, rzucając pieniądz na kontuar z miną i postawą jeśli nie księcia krwi, to co najmniej grafa.
I opowiadał.
Opowiadał o tym, co cztery dni wcześniej wydarzyło się w Zazdrości. Opowiadał, co i rusz zmieniając wersje, dokładając, konfabulując, łżąc wreszcie w żywe oczy — co wcale nie przeszkadzało słuchaczom. Bywalcy zajazdu, ci lokalni i ci przyjezdni, słuchali chętnie. A Nycklar opowiadał, udając dobrze poinformowanego. I coraz częściej stawiając swą własną osobę w centrum skonfabulowanych wydarzeń.
Już trzeciego wieczora jego własny jęzor ściągnął mu na kark kłopoty.
Na widok ludzi, którzy weszli do karczmy, zapadła grobowa cisza, w ciszy tej brzęk ostróg, szczęk metalowych sprzączek i zgrzyt okuć broni zabrzmiały jak złowróżbny dzwon wieszczący nieszczęście ze szczytu dzwonnicy.
Nycklarowi nie dano nawet szansy próbować odgrywać bohatera. Został chwycony i wyprowadzony z karczmy tak szybko, że chyba tylko ze trzy razy zdołał dotknąć obcasami podłogi. Znajomkowie, którzy jeszcze wczoraj, pijąc za jego pieniądze, deklarowali dozgonną przyjaźń, teraz w milczeniu głowy niemalże pod blaty stołów powtykali, jakby tam, pod stołami, nie wiadomo jakie cuda się wyprawiały albo gołe baby tańcowały. Nawet obecny w zajeździe zastępca szeryfa odwrócił się ku ścianie i nie pisnął słówka.
Nycklar też nie pisnął słówka, nie zapytał, kto, co, za co i dlaczego. Przerażenie zmieniło mu język w sztywny i suchy kołek.
Wsadzili go na konia, kazali jechać. Kilka godzin. Potem był fort z palisadą i wieżą. Podwórzec pełen butnego, hałaśliwego, obwieszonego bronią żołdactwa. I izba. W izbie trzech ludzi. Dowódca i dwóch podwładnych, zrazu było widać. Dowódca, nieduży, czarniawy, bogato odziany, był stateczny w mowie i nad podziw grzeczny. Nycklar aż gębę rozdziawił, gdy usłyszał, że przeprasza się go za kłopot i niewygody tudzież upewnia, że nie będzie mu krzywdy. Ale nie dał się nabrać. Ci ludzie za bardzo przypominali mu Bonharta.