Mężczyzna wrócił do stołu, usiadł, schylił głowę nad mapami. Patrzył na nie długo, wreszcie oparł czoło na splecionych dłoniach. Ogromny brylant w jego pierścieniu zaskrzył się w świetle świec tysiącem ogni.

— Wasza wysokość? - Drzwi skrzypnęły lekko.

Mężczyzna nie zmienił pozycji. Ale marszałek zauważył, że dłonie mu drgnęły. Poznał to po błysku brylantu.

Ostrożnie i cicho zamknął za sobą drzwi.

— Wieści, Coehoorn? Może od Rience'a?

— Nie, wasza wysokość. Ale dobre wieści. Rebelia w Prowincji stłumiona. Rozbiliśmy buntowników. Tylko niewielu zdołało zbiec do Verden. Pojmaliśmy przywódcę, diuka Windhalma z Attre.

— Dobrze — rzekł po chwili mężczyzna, nadal nie unosząc wspartej na dłoniach głowy. - Windhalm z Attre… Każ go ściąć. Nie… Nie ściąć. Stracić w inny sposób. Spektakularnie, długo i okrutnie. I publicznie, ma się rozumieć. Konieczny jest przykład grozy. Coś takiego, co odstraszy innych. Tylko proszę, Coehoorn, oszczędź mi szczegółów. W raportach nie musisz silić się na malownicze opisy. Nie znajduję w tym przyjemności.

Marszałek skinął głową, przełknął ślinę. On też nie znajdował w tym przyjemności. Absolutnie żadnej przyjemności. Zamierzał przygotowanie i wykonanie kaźni zlecić specjalistom. Nie miał najmniejszego zamiaru pytać specjalistów o szczegóły. A tym bardziej być przy tym obecny.

— Będziesz obecny przy egzekucji — mężczyzna uniósł głowę, podniósł ze stołu list, złamał pieczęcie. - Oficjalnie. Jako namiestnik prowincji Cintrą. Zastąpisz mnie. Ja nie mam zamiaru na to patrzeć. To rozkaz, Coehoorn.

— Tak jest! — marszałek nawet się nie starał ukryć zakłopotania i niezadowolenia. Przed mężczyzną, który wydał rozkaz, nie wolno było niczego ukrywać. I rzadko komu to się udawało.

Mężczyzna rzucił okiem na otwarty Ust, prawie natychmiast cisnął go w ogień, do kominka.

— Coehoorn.

— Tak, wasza wysokość?

— Nie będę czekał na raport Rience'a. Postaw na nogi magików, niech przygotują telekomunikację z punktem kontaktowym w Redanii. Niech przekażą mój ustny rozkaz, który ma natychmiast być skierowany do Rience'a. Treść rozkazu jest następująca: Rience ma się przestać cackać, ma przestać bawić się z wiedźminem. Bo to się może źle skończyć. Z wiedźminem bawić się nie wolno. Ja go znam, Coehoorn. On jest za sprytny, by naprowadzić Rience'a na ślad. Powtarzam, Rience ma natychmiast zorganizować zamach, ma natychmiast wyeliminować Wiedźmina z gry. Zabić. A potem zniknąć, przyczaić się i czekać na rozkazy. A gdyby wcześniej wpadł na ślad czarodziejki, ma ją zostawić w spokoju. Yennefer nie może spaść włos z głowy. Zapamiętałeś, Coehoorn?

— Tak jest.

— Telekomunikacja ma być zaszyfrowana i solidnie zabezpieczona przed magicznym odczytaniem. Uprzedź o tym czarodziejów. Jeżeli sknocą, jeżeli osoby niepowołane dowiedzą się o treści tego rozkazu, obciążę ich odpowiedzialnością.

— Tak jest — marszałek chrząknął, wyprostował się.

— Co jeszcze, Coehoorn?

— Graf… Już tu jest, wasza wysokość. Przybył zgodnie z rozkazem.

— Już? - uśmiechnął się mężczyzna. - Podziwu godny pośpiech. Mam nadzieję, że nie zajeździł tego karosza, którego wszyscy mu tak zazdrościli. Niech wejdzie.

— Mam być obecny przy rozmowie, wasza wysokość?

— Oczywiście, że tak, namiestniku Cintry.

Wezwany z antyszambrów rycerz wszedł do komnaty energicznym, mocnym, gromkim krokiem, zgrzytając czarną zbroją. Zatrzymał się, wyprostował dumnie, odrzucił z ramienia mokry i ubłocony czarny płaszcz, położył dłoń na rękojeści potężnego miecza. Oparł o biodro czarny hełm ozdobiony skrzydłami drapieżnego ptaka. Coehoorn spojrzał na twarz rycerza. Znalazł na niej twardą wojacką dumę i zuchwałość. Nie znalazł niczego, co powinno się zobaczyć na twarzy człowieka, który ostatnie dwa lata spędził w wieży, w miejscu, z którego, jak wszystko wskazywało, wyjść mógł tylko na szafot. Marszałek uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że pogarda śmierci i szaleńcza odwaga młodzików brała się wyłącznie z braku wyobraźni. Wiedział o tym doskonale. Sam kiedyś był takim młodzikiem.

Siedzący za stołem mężczyzna oparł podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał na rycerza uważnie. Młodzik wyprężył się jak struna.

- Żeby wszystko było jasne — powiedział do niego mężczyzna zza stołu — wiedz, że błąd, który popełniłeś w tym mieście dwa lata temu, bynajmniej nie został ci wybaczony. Otrzymasz jeszcze jedną szansę. Dostaniesz jeszcze jeden rozkaz. Od tego, jak go wykonasz, zależała będzie moja decyzja co do twych dalszych losów.

Twarz młodego rycerza nie drgnęła nawet, nie drgnęło też ani jedno piórko na skrzydłach zdobiących oparty o biodro hełm.

— Nigdy nikogo nie oszukuję, nigdy nie daję nikomu złudnych nadziei — ciągnął mężczyzna. - Wiedz tedy, że na ocalenie karku od katowskiego topora możesz mieć niejakie widoki, jeśli, rzecz jasna, tym razem błędu nie popełnisz. Na pełne ułaskawienie szansę masz małe. Na moje wybaczenie i puszczenie w niepamięć… żadnych.

Młody rycerz w czarnej zbroi i tym razem nawet nie drgnął, ale Coehoorn dostrzegł błysk jego oczu. Nie wierzy mi, pomyślał. Nie wierzy i łudzi się. Popełnia wielki błąd.

— Nakazuję pełną uwagę — podjął mężczyzna zza stołu. - Również tobie, Coehoorn. Bo ciebie również będą dotyczyły rozkazy, które za chwilę wydam. Za chwilę. Muszę bowiem zastanowić się nad ich treścią i brzmieniem.

Marszałek Menno Coehoorn, namiestnik Prowincji Cintrą i przyszły głównodowodzący armią z Dol Angra, poderwał głowę, wyprężył się z ręką na głowicy miecza. Taką samą postawę przybrał rycerz w czarnej zbroi, z hełmem ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Czekali obaj. W ciszy. Cierpliwie. Tak jak należało czekać na rozkazy, nad treścią i brzmieniem których zastanawiał się imperator Nilfgaardu, Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd, Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów.

*****

Ciri obudziła się.

Leżała, a raczej półsiedziała z głową wysoko opartą na kilku poduszkach. Okłady, które miała na czole, były już ciepłe i tylko lekko wilgotne. Zrzuciła je, nie mogąc znieść przykrego ciężaru i pieczenia skóry. Oddychała z trudem. Gardło miała wyschnięte, nos prawie całkowicie zablokowany skrzepami krwi. Ale eliksiry i zaklęcia podziałały — ból, który przed kilkoma godzinami ćmił wzrok i rozsadzał czaszkę, zniknął, ustąpił, zostało po nim tylko tępe pulsowanie i wrażenie ucisku w skroniach.

Ostrożnie dotknęła nosa wierzchem dłoni. Nie krwawiła już.

Ależ miałam dziwny sen, pomyślała. Pierwszy sen od tylu dni. Pierwszy, w którym się nie bałam. Pierwszy, który nie dotyczył mnie. Byłam… obserwatorem. Widziałam wszystko jak gdyby z góry, z wysoka… Jak gdybym była ptakiem… Nocnym ptakiem…

Sen, w którym widziałam Geralta.

W tym śnie była noc. I deszcz, który marszczył powierzchnię kanału, szumiał na gontach dachów, na strzechach szop, lśnił na deskach pomostów i kładek, na pokładach łodzi i barek… I był tam Geralt. Nie sam. Był z nim mężczyzna w śmiesznym kapeluszu z piórkiem, oklapłym od wilgoci. I szczupła dziewczyna w zielonym płaszczu z kapturem… Wszyscy troje wolno i ostrożnie szli po mokrym pomoście… A ja widziałam ich z góry. Jak gdybym była ptakiem. Nocnym ptakiem…

Geralt zatrzymał się. Daleko jeszcze, spytał. Nie, powiedziała szczupła dziewczyna, otrząsając z wody zielony płaszcz. Już prawie jesteśmy na miejscu… Hej, Jaskier, nie zostawaj w tyle, bo zgubisz się w tych zaułkach… A gdzie, u licha, jest Filippa? Przed chwilą ją widziałem, leciała wzdłuż kanału… Ależ parszywa pogoda… Idziemy. Prowadź, Shani. A tak między nami, to skąd ty znasz tego znachora? Co cię z nim łączy?

Sprzedaję mu czasem leki wyszabrowane z pracowni w uczelni. Co się tak gapisz? Ojczym z trudem opłaca moje czesne… Bywa, że potrzebuję grosza… A znachor, mając prawdziwe lekarstwa, leczy ludzi… A przynajmniej ich nie truje… No, chodźmy już.