— Stój! — krzyknął pierwszy z konnych, niewątpliwie dowódca. - Ktoście są? Skąd i dokąd jadą?

— A kto pyta? — Wenck spokojnie wyprostował się w siodle. - I jakim czołem?

— Wojsko króla Henselta, mości ciekawski! Pyta dziesiętnik Zyvik, a nie zwykł on pytań powtarzać! Odpowiadać tedy, a żywo! Ktoście są?

— Służba kwatermistrzowska królewskiej armii.

— Każdy może tak rzec! Nie widzę tu nikogo w królewskich barwach!

— Zbliż się, dziesiętniku, i przyjrzyj uważnie temu pierścieniowi.

— Co wy mi tu pierścieniami błyskacie? — wykrzywił się żołdak. - Co to ja wszystkie pierścienie znam, czy jak? Taki pierścień każdy może mieć. Też mi ważny znak!

Yarpen Zigrin wstał na koźle, podniósł topór i szybkim ruchem podsunął go żołnierzowi pod nos.

— A taki znak — warknął — znasz? Powąchaj i zapamiętaj zapach.

Dziesiętnik szarpnął wodze, obrócił konia.

— Straszyć mnie będziecie? — ryknął. - Mnie? Ja w królewskiej służbie jestem!

— I my też — rzekł cicho Wenck. - I to zapewne dłużej niż ty. Nie ciskaj się, żołnierzu, dobrze ci radzę.

— Ja straż tu pełnię! Skąd mam wiedzieć, coście za jedni?

— Widziałeś pierścień — wycedził komisarz. - A jeśli znaku na klejnocie nie poznałeś, to zastanawiam się, coś ty za jeden. Na proporcu Burej Chorągwi jest takie samo godło, powinieneś więc je znać.

Żołnierz zmitygował się wyraźnie, na co zapewne w równej mierze miały wpływ spokojne słowa Wencka, jak i ponure, zawzięte gęby wychylającej się z furgonów eskorty.

— Hmm… — powiedział, przesuwając kołpak w stronę lewego ucha. - Dobrze. Ale jeśliście zaprawdę ci, za których się podajecie, nie będziecie, tuszę, mieć nic przeciw, jeśli spojrzę, cóż to na wozach wieziecie.

— Będziemy — zmarszczył brwi Wenck. - I to nawet bardzo. Nic ci do naszego ładunku, dziesiętniku. Nie pojmuję zresztą, czego chciałbyś w nim szukać.

— Nie pojmujecie — pokiwał głową żołnierz, opuszczając rękę w stronę rękojeści miecza. - Tedy powiem wam, panie. Handel ludźmi zakazany jest, a nie brakuje łotrów, co sprzedają niewolnych Nilfgaardowi. Jeśli ludzi w dybach na wozach znajdę, nie wmówicie mi, żeście u króla w służbie. Choćbyście i tuzin pierścieni pokazali.

— Dobrze — rzekł sucho Wenck. - Jeśli o niewolników chodzi, szukaj. Na to pozwalam.

Żołdak podjechał stępa do środkowego furgonu, przechylił się na kulbace, uniósł płachtę.

— Co jest w tych beczkach?

— A co ma być? Niewolnicy? — zadrwił Yannick Brass, rozparty na koźle.

— Pytam, co? Odpowiedzcie tedy!

— Solone ryby.

— A w skrzyniach owych? — wojak podjechał do następnego wozu, kopnął w burtę.

— Podkowy — odburknął Paulie Dahlberg. - A tam, w tyle, to są bawole skóry.

— Widzę — machnął ręką dziesiętnik, cmoknął na konia, podjechał na czoło, zajrzał do wozu Yarpena.

— A co to za niewiasta tam leży?

Triss Merigold uśmiechnęła się słabo, uniosła na łokciu, wykonując dłonią krótki, zawiły gest.

— Kto, ja? — spytała cichutko. - Przecież ty mnie wcale nie widzisz.

Żołnierz zamrugał nerwowo, wzdrygnął się lekko.

— Solone ryby — powiedział z przekonaniem, opuszczając płachtę. - W porządku. A ten dzieciak?

— Suszone grzyby — powiedziała Ciri, patrząc na niego bezczelnie. Żołnierz zamilkł, zamarł z otwartymi ustami.

- Że jak? — spytał po chwili, marszcząc czoło. - Co?

— Zakończyłeś kontrolę, wojaku? — zainteresował się chłodno Wenck, podjeżdżając z drugiej strony furgonu. Żołnierz z wysiłkiem oderwał wzrok od zielonych oczu Ciri.

— Zakończyłem. Jedźcie, niech bogowie prowadzą. Ale miejcie baczenie. Dwa dni temu nazad Scoia'tael wyrżnęli w pień patrol konny przy Borsuczym Jarze. To było silne, liczne komando. Prawda, Borsuczy Jar daleko stąd, ale elf idzie lasem szybciej od wiatru. Dano nam rozkaz obławę zamykać, ale złowisz to elfa? To właśnie jakby wiatr chcieć łowić…

— Dobrze już, nie ciekawiśmy — przerwał opryskliwie komisarz. - Czas nagli, przed nami droga daleka.

— Bywajcie tedy. Hej, za mną!

— Słyszałeś, Geralt? — warknął Yarpen Zigrin, patrząc w ślad za odjeżdżającym patrolem. - Są cholerne Wiewióry w okolicy. Czułem to. Cały czas mam mrówki na plecach, jakby mi już ktoś z łuku prosto w krzyże mierzył. Nie, psiakrew, nie możemy tak jak do tej pory jechać na oślep, pogwizdując, drzemiąc i popierdując sennie. Musimy wiedzieć, co przed nami. Posłuchaj, mam pomysł.

Ciri ostro poderwała kasztana, poszła od razu w galop, nisko pochylając się w siodle. Geralt, pogrążony w rozmowie z Wenckiem, wyprostował się nagle.

— Nie wariuj! — zawołał. - Bez szaleństw, dziewczyno! Chcesz kark skręcić? I nie odjeżdżaj za daleko…

Więcej nie usłyszała, zbyt ostro wyrywała do przodu. Robiła to celowo, nie miała ochoty wysłuchiwać codziennych pouczeń. Nie za szybko, nie za ostro, Ciri! Pah-pah. Nie oddalaj się! Pah-pah-pah. Bądź ostrożna! Pah-pah! Zupełnie jakbym była dzieckiem, pomyślała. A ja mam prawie trzynaście lat, szybkiego kasztanka i ostry miecz na plecach. I nie boję się niczego! I jest wiosna!

— Hej, uważaj, tyłek sobie odparzysz! Yarpen Zigrin. Jeszcze jeden mądrala. Pah-pah! Dalej, dalej, w galop, po wyboistej drodze, przez Zieloniutkie trawy i krzaczki, przez srebrne kałuże, przez złoty wilgotny piach, przez pierzaste paprocie. Spłoszony daniel zmyka w las, świeci w podskokach czarno-białą latarnią zadu. Z drzew wzbijają się ptaki — kolorowe sójki i żołny, czarne wrzaskliwe sroki o śmiesznych ogonach.

Pryska spod kopyt woda w kałużach i rozpadlinach.

Dalej, jeszcze dalej! Koń, który zbyt długo dreptał niemrawo za wozem, niesie radośnie i szybko, szczęśliwy pędem, biegnie płynnie, mięśnie grają między udami, wilgotna grzywa chlaszcze po twarzy. Koń wyciąga szyję, Ciri oddaje wodze. Dalej, koniku, nie czuj wędzidła ni munsztuka, dalej, w cwał, w cwał, ostro, ostro! Wiosna!

Zwolniła, obejrzała się. No, nareszcie sama. Nareszcie daleko. Nikt już nie skarci, nie upomni, nie zwróci uwagi, nie zagrozi, że skończą się te przejażdżki. Nareszcie sama, wolna, swobodna i niezależna.

Wolniej. Lekki kłus. W końcu to nie przejażdżka dla samej rozrywki, ma się też pewne obowiązki. W końcu jest się teraz konnym podjazdem, patrolem, strażą przednią. Ha, myśli Ciri, rozglądając się, bezpieczeństwo całego konwoju zależy teraz ode mnie. Wszyscy niecierpliwie czekają, aż wrócę i zamelduję: droga wolna i przejezdna, nikogo nie widziałam, nie ma śladów ani kół, ani kopyt.

Zamelduję, a wówczas chudy pan Wenck o zimnych błękitnych oczach kiwnie poważnie głową, Yarpen Zigrin wyszczerzy żółte końskie zęby, Paulie Dahlberg krzyknie: "Dobra jest, mała!", a Geralt uśmiechnie się leciutko. Uśmiechnie się, chociaż ostatnio uśmiecha się tak rzadko.

Ciri rozgląda się, notuje w pamięci. Dwie powalone brzózki — żaden problem. Kupa gałęzi — nic, wozy przejdą. Wymyta deszczem rozpadlina — mała przeszkoda, koła pierwszego wozu rozjadą ją, następne pójdą koleinami. Wielka polana — dobre miejsce na popas…

Ślady? Jakie tu mogą być ślady. Nikogo tu nie ma. Jest las. Są ptaki wrzeszczące wśród świeżych zielonych listków. Brudnorudy lis przebiega bez pośpiechu przez drogę… I wszystko pachnie wiosną.

Szlak łamie się w połowie wzgórza, ginie w piaszczystym wąwozie, wchodzi pod krzywe sosenki, czepiające się zbocza. Ciri porzuca drogę, wspina na stromiznę, chcąc z wysokości rozejrzeć się po okolicy. I by móc dotknąć mokrych, pachnących liści…

Zsiadła, zarzuciła wodze na sęk, wolno przeszła się wśród porastających górkę jałowców. Po drugiej stronie wzgórza widniała otwarta przestrzeń, ziejąca w gęstwie lasu jak wygryziona dziura — zapewne ślad po pożarze, który szalał tu bardzo dawno temu, bo nigdzie nie czerniło się pogorzelisko, wszędzie było zielono od niskich brzózek i jodełek. Szlak, jak okiem sięgnąć, wydawał się wolny i przejezdny. I bezpieczny.

Czego oni się boją, pomyślała. Scoia'tael? A czego się tu bać? Ja się nie boję elfów. Niczego im nie zrobiłam. Elfy. Wiewiórki. Scoia'tael.