— Hmmm… — zastanowił się wiedźmin, patrząc na Triss. - To by mi było po drodze. Ale czy znajdę tam pomoc?

— Może tak — powiedział zimno rycerz. - A może nie. Ale tu nie znajdziecie jej z pewnością.

*****

Nie usłyszeli go ani nie dostrzegli, gdy podjeżdżał, pogrążeni w rozmowie, siedzący dookoła ogniska, prześwietlającego trupio żółtym światłem płachty ustawionych w krąg wozów. Geralt poderwał lekko klacz i zmusił ją do głośnego rżenia. Chciał uprzedzić biwakującą karawanę, chciał złagodzić zaskoczenie i zapobiec nerwowym ruchom. Z doświadczenia wiedział, że mechanizmy spustowe kusz nie lubiły nerwowych ruchów.

Obozujący zerwali się, pomimo ostrzeżenia wykonując liczne nerwowe ruchy. Większość, zobaczył to od razu, była krasnoludami. To go nieco uspokoiło — krasnoludy, choć niezmiernie popędliwe, zwykły w takich sytuacjach najpierw pytać, a dopiero potem strzelać z kusz.

— Kto? — krzyknął chrapliwie jeden z krasnoludów, szybkim, energicznym ruchem wyważając topór wbity w leżący obok ogniska pniak. - Kto idzie?

— Przyjaciel — wiedźmin zsiadł z konia.

— Ciekawe, czyj — warknął krasnolud. - Zbliż się. Ręce trzymaj tak, byśmy je widzieli.

Geralt zbliży! się, trzymając ręce tak, by mógł je dokładnie widzieć nawet ktoś dotknięty zapaleniem spojówek lub kurzą ślepotą.

— Bliżej.

Usłuchał. Krasnolud opuścił topór, przekrzywił lekko głowę.

— Albo mnie wzrok myli — powiedział — albo to wiedźmin, zwany Geraltem z Rivii. Albo ktoś cholernie do Geralta podobny.

Ogień strzelił nagle płomieniem, buchnął złotą jasnością, wyłonił z mroku twarze i postacie.

— Yarpen Zigrin — stwierdził Geralt, zaskoczony. - Nikt inny, a Yarpen Zigrin we własnej brodatej osobie!

— Ha! — krasnolud zawinął toporem, jakby była to łozowa witka. Ostrze warknęło w powietrzu i wcięło się w pień z głuchym stukiem. - Alarm odwołany! To faktycznie przyjaciel!

Pozostali odprężyli się wyraźnie, Geraltowi wydało się, że słyszy głębokie, pełne ulgi wydechy. Krasnolud podszedł, wyciągnął rękę. Jego uścisk mógł śmiało pójść w zawody z żelaznymi obcęgami.

— Witaj, charakterniku — powiedział. - Skądkolwiek przychodzisz i dokądkolwiek idziesz, witaj. Chłopaki! Sami tu! Pamiętasz moich chłopaków, wiedźminie? To jest Yannick Brass, ten to Xavier Moran, a to Paulie Dahlberg i jego brat Regan.

Geralt nie przypominał sobie żadnego, wszyscy zresztą wyglądali jednakowo, brodaci, krępi, prawie kwadratowi w swych grubych, pikowanych kubrakach.

— Było was sześciu — uścisnął po kolei podawane mu twarde, sękate prawice. - Jeśli pamiętam.

— Masz dobrą pamięć — zaśmiał się Yarpen Zigrin. - Była nas szóstka, a jakże. Ale Lucas Corto ożenił się, osiadł w Mahakamie i odpadł od kompanii, pacan głupi. Jakoś nie trafił się nikt godny na jego miejsce, jak do tej pory. A szkoda, szóstka to liczba w sam raz, nie za dużo, nie za mało. Czy to cielaka zjeść, czy beczułkę wychlać, nie ma to jak sześciu…

— Jak widzę — Geralt ruchem głowy wskazał resztę grupy stojącą niezdecydowanie obok wozów — jest was tu dostatecznie wielu, by dać radę trzem cielakom, że o drobiu nie wspomnę. Cóż to za kamraterią komenderujesz, Yarpen?

— Nie ja tu komenderuję. Pozwól, przedstawię cię. Wybaczcie, panie Wenck, żem tego od razu nie uczynił, ale ja i moje chłopaki znamy Geralta z Rivii nie od dzisiaj, mamy za sobą nieco wspólnych wspomnień. Geralt, to jest pan komisarz Vilfrid Wenck, w służbie króla Henselta z Ard Carraigh, miłościwie panującego władcy Kaedwen.

Vilfrid Wenck był wysoki, wyższy od Geralta, a krasnoluda przewyższał dwukrotnie. Ubrany był w zwykły prosty strój, jaki nosili włodarze, komornicy lub gońcy konni, ale w jego ruchach była ostrość, sztywność i pewność, którą wiedźmin znał i umiał rozpoznać bezbłędnie, nawet w nocy, nawet w skąpym świetle ogniska. Tak poruszali się ludzie przyzwyczajeni do kolczugi i obciążającego pas oręża. Wenck był zawodowym żołnierzem, Geralt gotów był pójść o zakład o każdą sumę. Uścisnął podaną mu dłoń, skłonił się lekko.

— Siadajmy — Yarpen Zigrin wskazał na pień, w którym wciąż tkwił jego potężny topór. - Mów, cóż to porabiasz w tych okolicach, Geralt?

— Szukam pomocy. Podróżuję samotrzeć, z niewiastą i podrostkiem. Niewiasta jest chora. Poważnie. Dogoniłem was, by prosić o pomoc.

— Psiakrew, medyka tu nie mamy — krasnolud splunął na płonące polana. - Gdzie ich zostawiłeś?

— Pół stajania stąd, przy gościńcu.

— Wskażesz drogę. Hej, wy tam! Trzech do koni, siodłać luzaki! Geralt, czy twoja chora niewiasta utrzyma się w kulbace?

— Nie bardzo. Właśnie dlatego musiałem ją zostawić.

— Burkę wziąć, płachtę i dwie żerdzie z wozu! Żywo! Vilfrid Wenck, skrzyżowawszy ręce na piersi, chrząknął głośno.

— Jesteśmy na szlaku — powiedział ostro Yarpen Zigrin, nie patrząc na niego. - Na szlaku nie odmawia się pomocy.

*****

— Cholera — Yarpen odjął dłoń od czoła Triss. - Rozpalona jak piec. Nie podoba mi się to. A jeśli to dur albo czerwonka?

— To nie może być dur ani czerwonka — zełgał z przekonaniem Geralt, otulając chorą derkami. - Czarodzieje są uodpornieni na te choroby. To zatrucie pokarmowe, nic zaraźliwego.

— Hmm… No, dobra. Idę pokopać w torbach. Miałem kiedyś dobry lek na sraczkę, może jeszcze trochę zostało.

— Ciri — mruknął wiedźmin, podając dziewczynce odtroczony od konia kożuch. - Idź spać, lecisz z nóg. Nie, nie na wóz. Na wozie położymy Triss. Ty połóż się obok ogniska.

— Nie — zaprotestowała cicho, patrząc za oddalającym się krasnoludem. - Położę się przy niej. Gdy zobaczą, że mnie od niej odsuwasz, nie uwierzą ci. Będą myśleli, że to zaraźliwe, i wypędzą nas, tak jak ci ze strażnicy.

— Geralt? — jęknęła nagle czarodziejka. - Gdzie… jesteśmy?

— Wśród przyjaciół.

— Jestem tu — powiedziała Ciri, głaszcząc ją po kasztanowych włosach. - Jestem przy tobie. Nic się nie bój. Czujesz, jak tu ciepło? Ognisko się pali, a krasnolud zaraz przyniesie lekarstwo na… Na żołądek.

— Geralt — załkała Triss, usiłując wyplątać się spod koców. - Żadnych… żadnych magicznych eliksirów, pamiętaj…

— Pamiętam. Leż spokojnie.

— Ja muszę… Oooch…

Wiedźmin schylił się bez słowa, uniósł czarodziejkę razem z kokonem otulających ją derek i pomaszerował w las, w ciemność. Ciri westchnęła.

Odwróciła się, słysząc ciężkie stąpania. Zza wozu wyszedł krasnolud, dzierżąc pod pachą spore zawiniątko. Płomień ogniska lśnił na ostrzu topora zasadzonego za pas, połyskiwały też guzy ciężkiego skórzanego kubraka.

— Gdzie chora? — burknął. - Na miotle uleciała?

Ciri wskazała w mrok.

— Jasne — kiwnął głową. - Znam ten ból i paskudną przypadłość. Gdy byłem młodszy, zjadałem wszystko, co udało mi się znaleźć lub obezwładnić, więc strułem się nie raz i nie dwa. Kto to jest, ta czarodziejka?

— Triss Merigold.

— Nie znam, nie słyszałem. Rzadko się zresztą zadaję z Bractwem. No, ale wypada się przedstawić. Mnie zwą Yarpen Zigrin. A ciebie jak zwą, gąsko?

— Inaczej — warknęła Ciri, a oczy jej błysnęły.

Krasnolud zarechotał, wyszczerzył zęby.

— Ach — ukłonił się przesadnie. - Wybaczenia proszę. Nie rozpoznałem w mroku. Toż to żadna gąska, a szlachetna panna. Padam do nóżek. Jak panna ma na imię, jeśli to nie tajemnica?

— To nie tajemnica. Jestem Ciri.

— Ciri. Aha. A kim panna jest?

— A to — Ciri dumnie zadarła nosek — to już jest tajemnica.

Yarpen parsknął ponownie.

— Jęzorek cięty jak osa u panny, jak osa. Niechaj mi panna raczy wybaczyć. Przyniosłem medykament i trochę jedzenia. Czy panna przyjmie, czy też odprawi starego gbura, Yarpena Zigrina?

— Przepraszam… — Ciri zreflektowała się, pochyliła głowę. - Triss naprawdę potrzebna jest pomoc, panie… Zigrin. Jest bardzo chora. Dziękuję za lekarstwo.