Изменить стиль страницы

Oni przyzwyczaili się już do swego wysokiego stanu Strażników Tajemnicy, nazywanej transmisją Archetypów, Instynktem Życia i Śmierci, Wolą Samozagłady, popędem Nicości, a ja, przekreślając takie święte ryty jakimiś grupami przekształceń i teorematami ergodycznymi, twierdziłem, że posiadam rozwiązanie problemu! Żywiono więc do mnie skrzętnie tajoną niechęć, oburzenie, jako do brutalnego profana, który dopuścił się zamachu na zagadkę, usiłując zaczopować jej wiecznie żywe źródła, zamknąć usta z lubością stawiające nieskończone szeregi pytań, więc, ponieważ dowodu nie dało się obalić, zignorowanie go okazało się koniecznością.

Słów tych nie wywołała dotknięta miłość własna. Prace, za które wywindowano mnie na piedestał, znajdują się w innych dziedzinach – czystej matematyki. Doświadczenie owo było jednak wielce pouczające. Nie doceniamy zazwyczaj bezwładności stylów myślenia w oddzielnych gałęziach nauki. Jest to zresztą zrozumiałe psychologicznie. Opór jaki stawiamy ujęciu statystycznemu w fizyce atomowej, daje się przełamać dużo łatwiej aniżeli w antropologii. Klarownie zbudowaną teorię statystyczną jądra atomowego chętnie aprobujemy, jeśli tylko potwierdza ją doświadczenie. Zaznajomiwszy się z taką teorią nie pytamy potem: „Dobrze, ale jak atomy zachowują się naprawdę?” – ponieważ rozumiemy bezsensowność takiego pytania. Lecz rewelacjom podobnym na terenie antropologii przeciwstawiamy się do upadłego.

Od czterdziestu lat wiadomo, że różnica pomiędzy szlachetnym, prawym człowiekiem a zwyrodnialcem maniakalnym sprowadzać się może do przebiegu kilku pęczków białej substancji mózgu i że ruch lancetu, który w okolicy nadoczodołowej uszkodzi pęczki, może obrócić wspaniałego ducha w obleśną kreaturę. Lecz jak ogromny odłam antropologii – nie mówiąc nawet o filozofii człowieka – nie przyjmuje tego stanu rzeczy do wiadomości! Nie stanowię tu zresztą wyjątku; uczeni czy laicy, godzimy się w końcu z tym, że nasze ciała psują się z wiekiem, lecz duch?! Życzylibyśmy go sobie widzieć niepodobnym do jakiegokolwiek mechanizmu podległego defektom. Łakniemy jego doskonałości – nawet opatrzonej znakiem ujemnym, nawet haniebnej i grzesznej, byle tylko wyratowała nas przed gorszą od szatańskiej eksplikacją, że chodzi o pewną grę sił idealnie wobec człowieka obojętnych. A ponieważ myśl nasza porusza się w kole, z którego wyskoczyć niepodobna, przyznaję, że tkwi pewna racja w słowach jednego z naszych znakomitych antropologów; powiedział mi – i dobrze to zapamiętałem: „Satysfakcja, z jaką obnosisz się ze swoim dowodem na loteryjność ludzkiej natury, nie jest czysta; nie jest to radość poznania, ale uciecha szkalowania tego, co drugiemu piękne i miłe”.

Ilekroć wspomnę tę moją zapoznaną pracę, nie mogę oprzeć się niewesołej refleksji, że takich prac musi być na świecie więcej. Złoża potencjalnych odkryć tkwią zapewne w różnych bibliotekach, lecz nie zostały dostrzeżone przez ludzi kompetentnych.

Przywykliśmy do klarownej sytuacji, w której to co ciemne i nieznane, rozpościera się przed jednolitym frontem nauki, a to, co zdobyte i zrozumiałe, stanowi jej zaplecze. Lecz w gruncie rzeczy wszystko jedno, czy nieznane tkwi w łonie Natury, czy też zaryte jest w szpargałach, nie czytanych przez nikogo księgozbiorów, bo treści, które nie weszły do krwiobiegu nauki i nie krążą w nim zapładniająco, praktycznie nie istnieją dla nas. Chłonność nauki każdego czasu historycznego na radykalnie odmienne ujmowanie zjawisk jest w rzeczywistości niewielka. Samobójstwo i obłęd jednego z twórców termodynamiki są tylko drobnym przykładem.

Kultura nasza w jej przodującej pono części naukowej jest tworem wąskim, widzeniem zawężonym każdorazowo sztywniejącą historycznie konstelacją mnóstwa czynników, wśród których zbiegi okoliczności, uznawane za niewzruszone wytyczne metodologii, mogą grać pierwszorzędną rolę. Nie piszę tego wszystkiego od rzeczy.

Jeśli kultura nasza nie umie asymilować sprawnie nawet ujęć powstających w głowach ludzkich, gdy wynikają poza jej centralnym nurtem, choć twórcy tych ujęć są przecież dziećmi tego samego czasu, co inni ludzie, jakże moglibyśmy liczyć na to, że będziemy zdolni skutecznie zrozumieć kulturę odmienną całkowicie od naszej, jeśli się ona zwróci do nas poprzez kosmiczny przestwór? Porównanie do armii stworzonek, co skorzystały wielce, natknąwszy się na zmarłego filozofa, wydaje mi się tu ciągle trafne. Dopóki do zetknięcia takiego nie doszło, mógł sąd mój uchodzić za pewną skrajność, za wyraz poglądów dziwacznych. Lecz spotkanie nastąpiło, a klęska, jaką ponieśliśmy w nim, stanowiła istne experimentum crucis, dowód naszej bezradności, i oto wynik tego dowodu został zignorowany! Mit o naszym poznawczym uniwersalizmie, o naszej gotowości odebrania i zrozumienia informacji całkowicie – przez jej pozaziemskość, nowej – trwa niezwzruszony, chociaż, otrzymawszy posłanie z gwiazd, zrobiliśmy z nim nie więcej, niżby zrobił dzikus, który, ogrzawszy się u płomienia podpalonych dzieł najmędrszych, uważa, że doskonale owo znalezisko wykorzystał!

Tak więc spisanie historii naszych usiłowań daremnych może być pożyteczne – choćby dla przyszłego, późnego badacza Pierwszego Kontaktu. Relacje bowiem ogłoszone, owe protokoły oficjalne koncentrują się na tak zwanych sukcesach, czyli na owym miłym cieple, jakie bucha od płonących rękopisów. O hipotezach, jakie kolejno wypróbowaliśmy, nie mówi się tam prawie nic. Postępowanie takie byłoby – wspominałem o tym – dozwolone, gdyby badane oddzieliło się w końcu od badaczy. Studiujących fizykę nie zasypuje się informacjami o tym, jakie to hipotezy mylne, niedokładne, jakie domniemania fałszywe wysuwali jej twórcy, jak długo błąkał się Pauli, zanim sformułował we właściwy sposób swoją zasadę, ile chybionych koncepcji wypróbował Dirac przed szczęśliwym pomysłem owych swoich „dziurek” elektronowych. Lecz historia Projektu Masters Voice jest dziejami klęski, to znaczy błądzenia, po którym nie nastąpiło wyprostowanie drogi, więc nie wolno przekreślać unieważniająco owych zygzaków naszego pochodu, ponieważ oprócz nich nie pozostało nam nic.

Od wydarzeń tych upłynęło sporo czasu. Długo czekałem na książkę taką, jak ta właśnie. Dłużej czekać – z przyczyn czysto biologicznych – nie mogę. Dysponowałem pewną ilością notatek spisanych tuż po zamknięciu Projektu. To, czemu nie pisałem ich w trakcie prac, wyjaśni się później. Jedno chciałbym powiedzieć wyraźnie. Nie mam zamiaru wynoszenia się ponad moich towarzyszy. Stanęliśmy u podnóża olbrzymiego znaleziska tak nie przygotowani, a zarazem tak pewni siebie, jak to tylko być może. Obleźliśmy je natychmiast ze wszystkich stron, bystro, łapczywie i zręcznie, z tradycyjną wprawą, jak mrówki. Byłem jedną z nich. To jest historia mrówki.

II

Kolega po fachu, któremu pokazałem wstęp, powiedział, że oczerniłem się, aby dać potem swobodę mej skłonności – weredyka – ponieważ tym, których nie oszczędzę, trudno będzie mieć o to do mnie pretensje, skoro pierwej nie oszczędziłem siebie. Uwaga ta, choć wypowiedziana na poły żartobliwie, zastanowiła mnie. Jakkolwiek zamiar tak perfidny ani mi postał w głowie, orientuję się w mechanice ducha dostatecznie, by wiedzieć, że podobne zarzekanie się nie ma żadnej wartości. Być może uwaga była słuszna. Być może powodowała mną nieświadoma chytrość: brzydotę mojej złości ukazałem jawnie, zlokalizowałem ją, aby się od niej odciąć – ale uczyniłem to tylko w słowach.

Tymczasem ona, chyłkiem, przeniknąwszy osmotycznie moje „dobre chęci”, cały czas kierowała piórem; zachowałem się niby kaznodzieja, który, gromiąc obrzydlistwa ludzkie, znajduje tajoną przyjemność w ich nazywaniu przynajmniej, skoro nie śmie czynami w nich uczestniczyć. W tak radykalnie odwróconym układzie rzeczy to, co miałem za przykrą konieczność, zaleconą wymaganiami tematu, staje się motywem głównym inspiracji, cały zaś temat właściwy – Masters Voice – pretekstem, który się składnie nawinął. Zresztą kościec tego rozumowania, które można by nazwać karuzelowym – ponieważ obraca się w kole, w którym przesłanki i wnioski zamieniają się miejscami – daje się z kolei przenieść na samą problematykę Projektu. Myślenie nasze musi się zderzać z twardym skupieniem faktów, które je trzeźwią i korygują, a pod nieobecność takiego korektora łatwo staje się projekcją tajnych skaz (albo cnót, to wszystko jedno) – w obszar badanego. Sprowadzanie systemów filozoficznych do przypadłości życiorysowych ich twórców jest uważane (wiem coś o tym) za zajęcie tyleż trywialne, co niedozwolone. Lecz na dnie filozofii, która zawsze chce powiedzieć więcej, niż to jest możliwe w danym czasie, bo stanowi próbę „schwytania świata” w siatkę pojęć zamkniętą, właśnie w pismach najznakomitszych myślicieli zatajona jest dojmująca bezbronność.