Изменить стиль страницы

Gdy spytał, jak oceniam różnicę rozwojową oddzielającą nas od Nadawców, powiedziałem, że wprawdzie ze statystyki von Hoernera i Bracewella wynikało, jako najprawdopodobniejsze, zetknięcie pierwsze z cywilizacją liczącą sobie około 12000 lat, uważam za realną możliwość wiek Nadawców nawet miliardoletni. Inaczej nadawanie sygnału „życiosprawczego” nie dawałoby się racjonalnie usprawiedliwić, bo w ciągu tysiącleci nie może on nic zdziałać.

– Muszą mieć rządy o raczej długiej kadencji – powiedział McMahon. Chciał znać jeszcze moje zdanie o sensowności dalszej pracy, jeśli tak przedstawiają się sprawy.

– Kiedy młody rzezimieszek okradnie pana – powiedziałem – z książeczki czekowej i sześciuset dolarów, to chociaż nic nie pocznie z czekami i nie tknie milionów z pańskiego konta, wcale nie będzie uważał, że źle na tym wyszedł, bo dla niego sześćset dolarów to mnóstwo pieniędzy.

– Tym młodym rzezimieszkiem jesteśmy my?

– Tak. Okruszynami ze stołu wysokiej cywilizacji możemy żywić się przez wieki… Jeśli zachowamy się rozsądnie.

Może bym coś i dodał w tym miejscu, lecz ugryzłem się w język. Pragnął poznać moją opinię osobistą o „listach” i o Nadawcach.

– Nie są to racjonaliści – przynajmniej w naszym rozumieniu – odparłem – Czy wie pan, senatorze, jakie są ich „koszty własne”? Powiedzmy, że dysponują energią rzędu 10 podniesione do 49-ej potęgi ergów. Moc pojedynczej gwiazdy, a tej trzeba dla nadawania sygnału, jest dla nich tym, czym dla nas w Stanach – moc jednej wielkiej elektrowni. Czy nasz rząd zgodziłby się na to, aby wydatkować – przez setki, tysiące lat – moc takiego kompleksu, jak Builder Dam, po to, aby umożliwić powstawanie życia na planetach innych gwiazd, gdyby to było – przy tak mikroskopijnym nakładzie energii – możliwe?

– Jesteśmy zbyt biedni…

– Ależ procent energii zużytej na ten altruistyczny czyn – w obu wypadkach jest podobny.

– Dziesięciocentówka z dolara nie jest tym samym finansowo, czym milion dolarów z dziesięciu milionów.

– Kiedy my właśnie mamy te miliony. Przestrzeń fizyczna dzieląca nas od tej cywilizacji jest mniejsza od moralnej odległości, ponieważ my mamy na Ziemi głodujące masy ludzkie, a oni troszczą się o to, żeby na planetach Centaura, Łabędzia i Kasjopei powstawało życie. Nie wiem, co zawiera „list”, ale w tym świetle nie może zawierać nic takiego, co miałoby nam przynieść szkodę. Jedno nazbyt kłóci się z drugim. Zapewne – udławić można się nawet chlebem. Widzę to tak: jeżeli stanowimy, z naszymi porządkami, z naszą historią, przeciętną kosmiczną – ze strony „listu” nie grozi nam nic. Bo o to pan pytał, prawda? Gdyż oni muszą dobrze znać tę „psychozoiczną stałą” Wszechświata. Jeżeli przedstawiamy aberrację, mniejszość, i ją wezmą, to jest, musieli brać pod uwagę. Ale jeśli jesteśmy nadzwyczajnym wyjątkiem, odchyleniem, dziwolągiem, który zdarza się w jednej Galaktyce na tysiąc, raz w ciągu dziesięciu miliardów lat – takiej szansy mogli nie brać w swych obliczeniach i, w swoich intencjach pod uwagę. Czyli – tak lub owak – oni pozostaną bezwinni.

– Jak Kasandra pan to powiedział – rzekł McMahon i widziałem, że mu nie było do żartów; mnie, także nie zresztą. Rozmawialiśmy jeszcze, lecz nie powiedziałem mu nic takiego, co mogłoby wzbudzić nąjmniejsze podejrzenia, co wskazywałoby na to, że Projekt wszedł w nową fazę. Ale czułem się, przy pożegnaniu, nieswojo, ponieważ i tak miałem wrażenie, żel mówiłem zbyt wiele – szczególnie pod koniec. Musiałem być Kasandrą w mimice, wyrazie bardziej, niż w słowach, ponieważ pilnowałem przede wszystkich słów.

Senator bawił jeszcze u nas, gdy wróciłem do moich obliczeń. Z Baloyne’em zobaczyłem się dopiero po jego odjeździe. Yvor był rozdrażniony i przybity.

– McMahon? – rzekł. – Przyjechał raczej niespokojny, a odjeżdżał zadowolony. Wiesz czemu? Nie wiesz? Administracja boi się sukcesu – zbyt wielkiego. Boi się odkrycia, które miałoby militarne skutki.

To mnie zdumiało.

– Powiedział ci to? – spytałem. Baloyne żachnął się na tę moją naiwność.

– Jak mógłby mi coś takiego powiedzieć?! Ale to oczywiste. Marzą o tym, żeby nic się nam nie udało, a przynajmniej, żeby na koniec wyszło na to, iż przyszła kartka z pozdrowieniami i życzeniami wszystkiego najlepszego. Tak, wtedy ogłosiliby to z wielkim szumem i trzaskiem i byliby zachwyceni. McMahon poszedł niesłychanie daleko – ty go nie znasz, to człowiek niezwykle ostrożny. A jednak przyciskał w cztery oczy Romneya w sprawie najdalszych konsekwencji technologicznych Żabiego Skrzeku. Najdalszych! I z Donaldem też o tym mówił.

– I co oni? – spytałem. O Donalda mogłem się nie martwić. Był jak kasa pancerna.

– Właściwie nic. Donald nie wiem nawet, co mu powiedział, a Romney tylko tyle, że mógłby mu się zwierzyć jedynie ze swoich koszmarów nocnych, bo na jawie nie widzi nic.

– To dobrze.

Nie ukrywałem zadowolenia. Baloyne wykazywał jednak oznaki depresji: wsadził rękę we włosy, potrząsnął głową i westchnął.

– Ma do nas przyjechać Learney – powiedział. – Z jakąś teorią na nasz temat, z jakimś własnym konceptem. Nie wiem dokładnie, z czym, bo McMahon powiedział mi to dosłownie w ostatniej chwili, kiedy wsiadał do maszyny.

Learneya znałem – był to kosmogonista, jeden z byłych uczniów Hayakawy, byłych, bo niektórzy mówili, że wyrasta ponad swego preceptora. Nie pojmowałem tylko, jaki związek może mieć jego fach z Projektem i skąd w ogóle się o nim dowiedział?

– I gdzież ty żyjesz? Czy nie rozumiesz, że administracja dubluje naszą pracę? Nie tylko patrzą nam stale na ręce, ale jeszcze i to!

Nie chciało mi się w to wierzyć. Spytałem, skąd wie o tym i czy to możliwe, by mieli jakiś Kontrprojekt, rodzaj paralelnej kontroli naszych działań? Baloyne zdaje się nie wiedział nic dokładnego, a ponieważ bardzo nie lubi przyznawać się do takiej ignorancji, rozkołysał sam siebie tak, że już przy Dillu i Donaldzie, którzy nadeszli, zawołał, iż właściwie obowiązkiem jego jest w tej sytuacji złożyć rezygnację ze stanowiska!

Groźby takie padały od czasu do czasu przy akompaniamencie grzmotów, jako że Baloyne nie może żyć w małej skali i pewien rozmach operowy jest jego energetyce niezbędny, lecz tym razem połączyliśmy się w perswazjach, aż, uznawszy nasze racje, ucichł i miał już odejść, gdy przypomniał sobie nagle moją rozmowę z McMahonem i jął mnie wypytywać, co mu powiedziałem. Powtórzyłem mniej więcej wszystko, ale bez Kasandry, taki był epilog senatorskiej wizyty.

Niebawem wyjawiło się, że przygotowania zajmą Donaldowi więcej czasu, niż sądził. Mnie też nie było łatwo – teoria zaczęła się gmatwać, puszczałem w ruch rozmaite sztuczki, przyboczny arytmometr (tak go określano) nie wystarczał, trzeba było wciąż chodzić do głównego ośrodka obliczeniowego, co nie należało do przyjemności, trwały bowiem huraganowe wiatry i wystarczyło przejść ulicą sto kroków, żeby mieć piasek w uszach, nosie, nawet za kołnierzem.

Mechanizm, dzięki któremu Żabi Skrzek pochłaniał wytwarzaną energię jądrową, był wciąż niejasny, niej mniej od sposobów, jakimi pozbywał się szczątków owych mikroeksplozji, a były to wszystko izotopy o twardym promieniowaniu gamma, głównie ziem rzadkich. Stworzyliśmy z Donaldem teorię fenomenalistyczną, która przewidywała nieźle wyniki doświadczeń – ale tylko wstecz, żeby tak powiedzieć, to znaczy w obrębie poznanego; gdy powiększało się skalę eksperymentu, przewidywania rozchodziły się z wynikami. Efekt Donalda, nazwany przezeń Trexem (Transport Eksplozji), dawało się realizować niezwykle łatwo. Prothero rozpłaszczał bryłkę Żabiego Skrzeku między płytkami szkła, a gdy warstewka stawała się monomolekularna, na całej powierzchni ruszała reakcja rozpadu, przy czym przy większych „dawkach” aparatura (jej stary, poprzedni model) ulegała zniszczeniu. Lecz nikt jakoś nie zwracał na to uwagi: w laboratorium stał taki huk, tak w nim strzelało, jakby to była jakaś zbrojownia testująca materiały wybuchowe. Donald, gdy go spytałem, wyjaśnił mi, nawet się nie uśmiechnąwszy, że jego ludzie badają rozchodzenie się fali balistycznej w Żabim Skrzeku – taki wymyślił im temat, kanonadą ową maskował, skutecznie własne zakusy!