Изменить стиль страницы

Przybyła znakomitość oszołomiła wszystkich frakiem niespotykanej długości i przedziwnego kroju oraz tym, że miała na twarzy małą czarną maseczkę. Ale najdziwniejsza była para, która towarzyszyła magowi — chudy kraciasty osobnik w pękniętych binoklach i tłusty czarny kocur, który wszedł do garderoby na tylnych łapach, beztrosko zasiadł na kanapie i mrużył ślepia, bo go raziły nagie żarówki przy służących do charakteryzacji lustrach.

Rimski postarał się przywołać na twarz uśmiech, skutkiem czego twarz ta stała się jakaś skwaszona i zła, wymienił ukłony z milczącym magiem, który siedział obok kota na kanapie. Obyło się bez uścisku dłoni. Za to nonszalancki kraciasty sam się dyrektorowi przedstawił jako,ichni asystent”. Zdziwiło to dyrektora finansowego, i to zdziwiło niemile — kontrakt ani słowem nie napomykał o żadnym asystencie.

Grigorij Daniłowicz oschle i wymuszenie zapytał zwalającego mu się nagle na głowę kraciastego, gdzie są rekwizyty artysty.

— Brylancie ty nasz niebieski, dyrektorze najsłodszy — odparł skrzeczącym głosem asystent maga — nasze rekwizyty zawsze mamy ze sobą, oto one! Eins, zwei, drei!

Pokręcił węźlastymi palcami przed oczyma Rimskiego i znienacka wyciągnął kotu zza ucha złoty zegarek z dewizką, własność dyrektora, zegarek, który Rimski miał dotąd w kieszonce kamizelki pod zapięta marynarką — w dodatku dewizka zaciągała się pętlą w dziurce od guzika.

Rimski mimo woli chwycił się za brzuch, obecni przy tym jęknęli, a zaglądający przez drzwi charakteryzator chrząknął z aprobatą.

— To pański zegareczek? Proszę, oto on — uśmiechając się bezczelnie powiedział kraciasty i na brudnej dłoni podał osłupiałemu Rimskiemu jego własność.

— Z takim do tramwaju nie wsiadaj — cicho i wesoło szepnął charakteryzatorowi do ucha wykonawca monologów.

Ale kocur odstawił numer lepszy niż ta sztuczka z zegarkiem. Znienacka wstał z kanapy, podszedł na tylnych łapach do stolika pod lustrem, przednią łapą wyjął korek z karafki, nalał sobie wody do szklanki, wypił, korek wcisnął na miejsce i otarł sobie wąsy ściereczką do charakteryzacji.

Teraz nikt już nawet nie jęknął, tylko wszyscy pootwierali usta, a charakteryzator szepnął w zachwyceniu:

— To jest klasa…

Tymczasem dzwonki po raz trzeci zagrzmiały niespokojnie i wszyscy podnieceni w przewidywaniu interesującego popisu wysypali się z garderoby.

W minutę później zagasły na widowni kule, rzucające czerwonawy odblask na dolne partie kurtyny, zapaliła się rampa, kurtyna nieco się rozsunęła i w oświetlonej szparze stanął przed widownią tęgi, wesoły jak dziecko, gładko wygolony mężczyzna w wymiętym fraku z nieświeżym gorsem. Był to doskonale znany całej Moskwie konferansjer Żorż Bengalski.

— A więc, obywatele — rozpoczął z dziecinnym uśmiechem Bengalski — wystąpi teraz przed wami… — Tu Bengalski sam sobie przerwał i zaczął w innej tonacji: — Widzę, że po drugim antrakcie mamy jeszcze więcej publiczności. Zwaliło się dziś do nas pół miasta! Parę dni temu spotykam przyjaciela i pytam: “Dlaczego do nas nie zajrzysz? Wczoraj było u nas pół miasta”. A on mi na to: “Bo ja mieszkam w tej drugiej połowie!” — Bengalski zrobił pauzę czekając na salwę śmiechu, ale ponieważ nikt się nie roześmiał, ciągnął dalej: —…A więc wystąpi teraz z seansem czarnej magii znakomity artysta zagraniczny monsieur Woland. Oczywista, i ja wiem, i państwo wiecie — tu Bengalski uśmiechnął się arcymądrym uśmiechem — że czarna magia w ogóle nie istnieje i że nie jest to nic innego jak tylko przesąd, zaś maestro Woland po prostu mistrzowsko opanował techniką tricków, o czym się zresztą dowiecie w najciekawszej części jego występu, to znaczy w części demaskującej całą tę technikę, no, a ponieważ wszyscy jesteśmy entuzjastami techniki i jej demaskowania, to poprosimy teraz pana Wolanda!…

Wygłosiwszy wszystkie te niedorzeczności, Bengalski wzniósł ręce, splótł dłonie i potrząsnął nimi powitalnie w kierunku szpary w kurtynie, co sprawiło, że ta ostatnia z cichym szelestem rozjechała się na obie strony.

Entree maga, któremu towarzyszył długi asystent i kot, wchodzący na scenę na tylnych łapach, ogromnie spodobało się publiczności.

— Fotel — rzucił niezbyt głośno Woland i w tejże chwili, nie wiadomo skąd ani jak, pojawił się na scenie fotel, po czym mag w nim zasiadł. — Drogi Fagocie, bądź tak uprzejmy i pokaż nam na początek coś prościutkiego.

Sala poruszyła się. Fagot i kocur rozeszli się wzdłuż rampy w różne strony. Fagot prztyknął palcami, krzyknął dziarsko: “Trzy, cztery!”, chwycił z powietrza talię kart, potasował ja, rzucił — karty jak wstęga poleciały w stronę kota. Kot złapał tę wstęgę i odrzucił ją z powrotem. Zafurkotał atłasowy wąż, Fagot rozdziawił się jak pisklak i połknął całą tę wstęgę, karta po karcie. Po czym kot ukłonił się szurając prawą tylną łapą, co wywołało niewiarygodną owację.

— Klasa! Klasa! — krzyczano z zachwytem za kulisami.

Fagot zaś tknął palcem w parter i oświadczył:

— Talia ta, szanowne obywatele, znajduje się tera w siódmem rzędzie u obywatela Parczewskiego, jak raz między banknotem trzyrublowym a wezwaniem do sądu w sprawie o zaległe alimenty dla obywatelki Zielkowej.

Na parterze zapanowało poruszenie, zaczęto wstawać z miejsc, aż wreszcie jakiś obywatel, który widocznie nazywał się Parczewski, purpurowy ze zdumienia wyjął talię z pugilaresu i zaczął wymachiwać nią w powietrzu nie wiedząc, co ma z nią dalej począć.

— Proszę ją zachować na pamiątkę! — zawołał doń Fagot. — Nie na darmo mówił pan wczoraj przy kolacji, że gdyby nie poker, to pana życie w Moskwie byłoby zupełnie nie do zniesienia.

— Stary kawał! — krzyknął ktoś z balkonu. — Ten na parterze jest z tej samej paczki!

— Tak pan sądzi? — zawrzasnął Fagot przymrużonymi oczyma patrząc na balkon. — W takim razie pan też do niej należy, ponieważ talia znajduje się w pańskiej kieszeni!

Na jaskółce powstało niewielkie zamieszanie, odezwał się uradowany głos:

— Rzeczywiście! Ma! Są, są!… Poczekaj! Przecież to czerwonce!

Ci z parteru poodwracali głowy. Na balkonie jakiś wstrząśnięty obywatel znalazł paczkę banknotów w bankowej banderoli z napisem: “Jeden tysiąc rubli”. Sąsiedzi tłoczyli się wokół niego, on zaś ze zdumieniem skrobał paznokciem banderolę, usiłując rozeznać, czy to prawdziwe ruble, czy też jakieś zaczarowane.

— Jak Boga kocham, prawdziwe! Czerwonce, same dychy — radośnie krzyczano z jaskółki.

— Zagraj pan i ze mną takimi kartami! — zaproponował wesoło jakiś tłuścioch w środku parteru.

— Avec plaisir! — odpowiedział Fagot. — Ale dlaczego tylko z panem? Wszyscy chętnie wezmą w tym udział! — I zakomenderował: — Proszę popatrzeć w górę! Raz! — W jego dłoni znalazł się pistolet. Fagot zawołał: — Dwa! — Lufa pistoletu podskoczyła do góry. Fagot zawołał: — Trzy! — Błysnęło, buchnęło i zaraz spod kopuły, nurkując pomiędzy podwieszonymi trapezami, zaczęły spadać na widownię białe papierki.

Wirowały, opór powietrza znosił je na boki, spadały na balkon, do orkiestry i na sceną. Po kilku sekundach coraz rzęsistszy deszcz pieniędzy dosięgnął parteru i widzowie zaczęli wyłapywać papierki.

Wznosiły się setki rąk, widzowie patrzyli poprzez papierki na oświetloną scenę i widzieli jak najprawdziwsze, jak najautentyczniejsze znaki wodne. Zapach także nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości — był to ów niezrównany, najmilszy na świecie zapach świeżo wydrukowanych banknotów. Cały teatr ogarnęła najpierw radość, a potem — osłupienie. Zewsząd huczało słowo “czerwonce”, “czerwonce”, dobiegały okrzyki “ach, ach!” i radosne śmiechy.

Na twarzach milicjantów zaczęło się pomaleńku malować zdziwienie, artyści zaś bezceremonialnie wysuwali się zza kulis.

W ogóle narastało podniecenie i nie wiadomo, czym by się, to wszystko mogło skończyć, gdyby nie Fagot, który znienacka dmuchnął w powietrze i powstrzymał ową ulewę pieniędzy.

Dwaj młodzi ludzie zamieniwszy ze sobą znaczące i rozbawione spojrzenia wstali ze swoich miejsc i udali się prościuteńko do bufetu. W teatrze panował hałas, wszystkim widzom oczy błyszczały z podniecenia.