Изменить стиль страницы

Uniosła powieki i nasze oczy spotkały się.

– Harey - chciałem powiedzieć, ale zabrakło mi jakby ust, twarz była martwą, ciężką maską i mogłem tylko patrzeć.

Oczy jej obiegły pokój, głowa poruszyła się. Było całkiem cicho. Za mną, w innym jakimś, dalekim świecie woda kapała równo z nie dokręconego kurka. Uniosła się na łokciu. Usiadła. Cofnąłem się. Obserwowała mnie.

– Co - powiedziała - co…? Nie… udało się? Dlaczego…? Dlaczego tak patrzysz…? I nagle, w strasznym krzyku:

– Dlaczego tak patrzysz!!! Zapadła cisza. Obejrzała swoje ręce. Poruszała palcami.

– To ja…? - powiedziała.

– Harey - wymówiłem bez tchu, samymi wargami. Podniosła głowę.

– Harey…? - powtórzyła. Zsunęła się wolno na podłogę i stanęła. Zachwiała się, odzyskała równowagę, postąpiła kilka kroków. Wszystko to robiła w jakimś osłupieniu, patrzała na mnie i jakby mnie nie widziała.

– Harey? - powtórzyła wolno jeszcze raz. - Ale… ja… nie jestem Harey. A kto - ja?… Harey? A ty, ty?!

Nagle oczy jej rozszerzyły się, rozbłysły i cień uśmiechu, najwyższego zdumienia rozjaśnił jej twarz.

– Może ty też? Kris! Może ty też?! Milczałem, oparty plecami o szafę, tam gdzie pchnął mnie strach. Ręce jej opadły.

– Nie - powiedziała. - Nie, bo się boisz. Ale, słuchaj, ja przecież nie mogę. Nie można tak. Ja nic nie wiedziałam. Ja teraz, ja dalej nic nie rozumiem. Przecież to nie jest możliwe? Ja - przyciskała zaciśnięte, zbielałe ręce do piersi - nic nie wiem, oprócz, oprócz Harey! Myślisz może, że ja udaję? Nie udaję, święte słowo, nie udaję.

Ostatnie słowa przeszły w jęk. Upadła na podłogę, łkając, ten krzyk jakby roztrzaskał coś we mnie, jednym skokiem dopadłem jej, porwałem za ramiona, broniła się, odpychała mnie łkając bez łez, krzycząc:

– Puść! Puść! Brzydzisz się! Wiem! Nie chcę tak! Nie chcę! Przecież widzisz, sam widzisz, że to nie ja, nie ja, nie ja…

– Milcz! - krzyczałem potrząsając nią, oboje krzyczeliśmy nieprzytomnie, klęcząc przed sobą. Głowa Harey latała, tłukąc o moje ramię, przyciskałem ją do siebie z całej siły. Nagle zamarliśmy, ciężko dysząc. Woda kapała miarowo z kranu.

– Kris… - wybełkotała wciskając twarz w moje ramię - powiedz, co mam zrobić, żeby mnie nie było, Kris…

– Przestań! - krzyknąłem. Podniosła twarz. Wpatrywała się we mnie.

– Jak…? Ty też nie wiesz? Nie można nic poradzić? Nic?

– Harey… zlituj się…

– Chciałam… widziałeś przecież. Nie. Nie. Puść, nie chcę, żebyś mnie dotykał! Brzydzisz się.

– Nieprawda!

– Kłamiesz. Musisz się brzydzić. Ja… ja sama… też. Gdybym mogła. Gdybym tylko mogła…

– Zabiłabyś się.

– Tak.

– A ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę, żebyś się zabiła. Chcę, żebyś była tu, ze mną, ł nic innego mi nie trzeba!

Ogromne szare oczy pochłaniały mnie.

– Jak ty kłamiesz… - powiedziała całkiem cicho.

Puściłem ją i wstałem z klęczek. Usiadła na podłodze.

– Powiedz, co mam zrobić, żebyś uwierzyła, że mówię to, co myślę? Że to jest prawda. Ze innej nie ma.

– Nie możesz mówić prawdy. Nie jestem Harey.

– A kim jesteś?

Milczała długą chwilę. Kilka razy podbródek zadrgał jej, aż opuszczając głowę wyszeptała:

– Harey… ale… ale wiem, że to nieprawda. To nie mnie… kochałeś tam, dawniej…

– Tak - powiedziałem. - Tego, co było, nie ma. To umarło. Ale ciebie, tutaj, kocham. Rozumiesz?

Potrząsnęła głową.

– Jesteś dobry. Nie myśl sobie, że nie umiem ocenić tego wszystkiego, co robiłeś. Robiłeś to najlepiej, jak umiałeś. Ale na to nie ma rady. Kiedy przed trzema dniami siedziałam rano przy twoim łóżku i czekałam, aż się zbudzisz, nie wiedziałam nic. Tak mi się zdaje, jakby to było bardzo, bardzo dawno temu. Zachowywałam się niczym niespełna rozumu. Miałam w głowie jakby taką mgłę. Nie pamiętałam, co było wcześniej, a co później, i niczemu się nie dziwiłam, jakoś tak jak po narkozie albo po długiej chorobie. I myślałam nawet, że może chorowałam, tylko nie chcesz mi tego powiedzieć. Ale potem coraz więcej rzeczy dawało mi do myślenia. Wiesz, jakie rzeczy. Już mi coś świtało po tej twojej rozmowie tam, w bibliotece, z tym, jak on się nazywa, ze Snautem. A że nie chciałeś nic mówić, wstałam w nocy i puściłam ten magnetofon. Skłamałam tylko ten jeden jedyny raz, bo ja go schowałam potem, Kris. Ten, co mówił, jak on się nazywał?

– Gibarian.

– Tak, Gibarian. Wtedy zrozumiałam już wszystko, chociaż prawdę mówiąc, dalej nic nie rozumiem. Nie wiedziałam jednej rzeczy, że ja nie mogę się… że ja nie jestem… że to się tak skończy… bez końca. O tym nic nie mówił. Może zresztą mówił, ale zbudziłeś się i wyłączyłam taśmę. Ale i tak usłyszałam dosyć, żeby się dowiedzieć, że nie jestem człowiekiem, tylko instrumentem.

– Co ty mówisz?

– Tak. Do badania twoich reakcji czy coś w tym rodzaju. Każdy z was ma taki, taką jak ja. To jest oparte na wspomnieniach albo na wyobrażeniach, stłumione. Tak jakoś. Zresztą ty to wszystko wiesz lepiej ode mnie. On mówił takie straszne, nieprawdopodobne rzeczy i gdyby nie to, że wszystko się zgadzało, nie uwierzyłabym chyba!

– Co się zgadzało?

– No, że nie potrzebuję snu i że muszę być wciąż przy tobie. Wczoraj rano myślałam jeszcze, że ty mnie nienawidzisz, i byłam nieszczęśliwa z tego powodu. Boże, jaka byłam głupia! Ale powiedz, sam powiedz, czy mogłam sobie wyobrazić? Przecież on wcale nie nienawidził tej swojej, ale jak on o niej mówił! Dopiero wtedy zrozumiałam, że cokolwiek bym zrobiła, to wszystko jedno, bo czy chcę, czy nie, dla ciebie to musi być tak jak tortura. A właściwie jeszcze gorzej, bo narzędzie tortury jest martwe i niewinne jak kamień, który może spaść i zabić. A żeby narzędzie mogło dobrze życzyć i kochać, tego nie mogłam sobie wyobrazić. Chciałabym ci powiedzieć przynajmniej, co się we mnie działo wtedy, potem, jak zrozumiałam, jak słuchałam tej taśmy. Może z tego miałbyś przynajmniej pożytek. Próbowałam nawet to spisać…

– To dlatego zapaliłaś światło? - spytałem, z trudem wydając głos nagle zdławionym gardłem.

– Tak. Ale nic z tego nie wyszło. Bo ja szukałam w sobie, wiesz… - ich - tego czegoś innego, byłam zupełnie szalona, mówię ci! Zdawało mi się jakiś czas, że nie mam ciała pod skórą, że we mnie jest coś innego, że jestem tylko, tylko powierzchnią. Żeby cię oszukać. Rozumiesz?

– Rozumiem.

– Jak się tak leży godzinami w nocy, to myśleniem można zajść bardzo daleko i w bardzo dziwne strony, wiesz…

– Wiem…

– Ale czułam serce, a zresztą pamiętałam, że badałeś moją krew. Jaka jest moja krew, powiedz mi, powiedz prawdę. Przecież możesz teraz.

– Taka sama jak moja.

– Naprawdę?

– Przysięgam ci.

– Co to znaczy? Wiesz, myślałam potem, że może t o jest gdzieś we mnie schowane, że ono jest… przecież może być bardzo małe. Ale nie wiedziałam, gdzie. Myślę teraz, że to były w gruncie rzeczy wykręty z mojej strony, bo bardzo się bałam tego, co chciałam zrobić, i szukałam jakiegoś innego wyjścia. Ale, Kris, jeżeli mam taką samą krew… jeżeli jest tak, jak mówisz, to… Nie, to niemożliwe. Przecież nie żyłabym już, prawda? To znaczy, że coś jednak jest, ale gdzie? Może w głowie? Ale ja przecież myślę całkiem zwyczajnie… i nic nie wiem… Gdybym tym myślała, to powinna bym od razu wszystko wiedzieć i nie kochać cię, tylko udawać i wiedzieć, że udaję… Kris, proszę, powiedz mi wszystko, co wiesz, może jednak uda się coś zrobić?

– Co ma się dać zrobić? Milczała.

– Chcesz umrzeć?

– Chyba tak.

Znowu zapanowała cisza. Stałem nad nią, skuloną, patrząc na puste wnętrze sali, na białe płyty emaliowanych sprzętów, na błyszczące, rozsypane narzędzia, jakby szukając czegoś bardzo potrzebnego, i nie mogłem tego znaleźć.

– Harey, czy ja też mogę coś powiedzieć? Czekała.

– To prawda, że nie jesteś zupełnie taka jak ja. Ale to nie znaczy, że jesteś czymś gorszym. Przeciwnie. Możesz zresztą myśleć o tym, co chcesz, ale dzięki temu… nie umarłaś.

Jakiś dziecinny, żałosny uśmiech objął jej twarz.