Изменить стиль страницы

W pewnej chwili, kiedy się poruszyłem, poczułem przylegający do biodra płaski kształt magnetofonu. Prawda. Gibarian. Jego głos utrwalony w szpulach. Nawet mi na myśl nie przyszło wskrzesić go, wysłuchać. To było wszystko, co mogłem dla niego zrobić. Wyjąłem magnetofon, żeby go schować pod łóżkiem. Usłyszałem szelest i słabe skrzypnięcie otwierających się drzwi.

– Kris…? - rozległ się cichy, bliski szeptu głos. - Jesteś tu, Kris? Tak ciemno.

– To nic - powiedziałem. - Nie bój się. Chodź tu.

Narada

Leżałem na wznak, z jej głową na ramieniu, bez jednej myśli. Ciemność wypełniająca pokój zaludniała się. Słyszałem kroki. Ściany znikały. Coś piętrzyło się nade mną, coraz wyższe, bez granic. Przenikany na wylot, obejmowany bez dotyku, zastygłem w ciemności, czułem jej przejrzystość, ostrą, wypierającą powietrze. Bardzo daleko ”słyszałem serce. Skupiłem całą uwagę, resztę sił na oczekiwaniu agonii. Nie przychodziła. Wciąż tylko malałem, a niewidzialne niebo, niewidzialne horyzonty, przestrzeń, pozbawiona kształtów, chmur, gwiazd, cofając się i olbrzymiejąc czyniła mnie swoim środkiem, usiłowałem wczołgać się w to, na czym leżałem, ale pode mną nie było już nic i mrok niczego już nie osłaniał. Zacisnąłem ręce, zakryłem nimi twarz. Nie miałem jej już. Palce przeszły na wylot, chciałem krzyczeć, wyć…

Pokój był błękitnoszary. Sprzęty, półki, naroża ścian wywiedzione jakby szerokimi, matowymi pociągnięciami, tylko okonturowane, bez własnej barwy. Najjaśniejsza, perłowa biel w ciszy za oknem. Ciało miałem mokre od potu, spojrzałem w bok, patrzała na mnie.

– Ścierpło ci ramię?

– Co?

Uniosła głowę. Oczy miała tej samej barwy co pokój, szare, świetliste między czarnymi rzęsami. Poczułem ciepło jej szeptu, zanim zrozumiałem słowa.

– Nie. A, tak.

Położyłem rękę na jej barku. Dotyk mrowił. Powoli przygarnąłem ją drugą ręką.

– Miałeś zły sen.

– Sen? Tak, sen. A ty nie spałaś?

– Nie wiem. Może nie. Nie jestem śpiąca. Ale ty śpij. Czemu tak patrzysz?

Przymknąłem oczy. Czułem drobne, miarowe bicie jej serca, tam gdzie wolniej uderzało moje. Rekwizyt - pomyślałem. Ale nie dziwiło mnie nic, nawet własna obojętność. Strach i rozpacz miałem już poza sobą. Byłem dalej, o, tak daleko nie był jeszcze nikt. Ustami dotknąłem jej szyi, zeszedłem w dół, w małe, gładkie jak wnętrze muszelki zagłębienie między ścięgnami. I tu biło tętno.

Podniosłem się na łokciu. Żadnych zórz, żadnej miękkości świtu, horyzont obejmowała elektrycznie błękitna łuna, pierwszy promień przeszedł przez pokój jak strzał, wszystko zagrało refleksami, rozłamały się tęczowe odbicia w lustrze, w klamkach, w niklowych rurach, zdawało się, że światło uderza każdą napotkaną płaszczyznę, jakby się chciało wyzwolić, rozsadzić ciasne pomieszczenie. Już nie można było patrzeć. Odwróciłem się. Źrenice

Harey zmalały. Szare tęczówki uniosły się ku mojej twarzy.

– Czy to już czas na dzień? - spytała matowym głosem. Był to jakby pół sen, pół jawa.

– Tu jest tak zawsze, kochanie.

– A my?

– Co my?

– Długo tu będziemy?

Chciało mi się śmiać. Ale kiedy niewyraźny odgłos wyrwał mi się z piersi, nie był podobny do śmiechu.

– Myślę, że dosyć długo. Nie chcesz?

Powieki jej nie drgały. Patrzała na mnie uważnie. Czy mrugała? Nie byłem pewien. Podciągnęła koc i na jej ramieniu zaróżowiło się małe, trójkątne znamię.

– Dlaczego tak patrzysz?

– Bo jesteś piękna.

Uśmiechnęła się. Ale to była tylko uprzejmość, podziękowanie za komplement.

– Naprawdę? Bo patrzysz, jakbyś… jakbym…

– Co?

– Jakbyś czegoś szukał.

– Opowiadasz!

– Nie, jakbyś myślał, że coś mi jest albo że nie powiedziałam ci czegoś.

– Ależ skąd.

– Jeżeli się tak wypierasz, to na pewno. Ale jak chcesz.

Za rozpłomienionymi szybami rodził się martwy, błękitny upał. Osłaniając oczy ręką poszukałem okularów. Leżały na stole. Ukląkłem na łóżku, nałożyłem je i zobaczyłem jej odbicie w lustrze. Oczekiwała czegoś. Kiedy znowu położyłem się obok niej, uśmiechnęła się.

– A dla mnie? Nagle zrozumiałem.

– Okulary?

Wstałem i zacząłem szperać po szufladach, na stoliku pod oknem. Znalazłem dwie pary, obie zbyt wielkie. Podałem jej. Wypróbowała jedne i drugie. Opadały jej do połowy nosa.

Z przeciągłym zgrzytem poczęły zasuwać się pokrywy okien. Chwila i we wnętrzu Stacji, która jak żółw schowała się w swojej skorupie, zapanowała noc. Po omacku zdjąłem jej szkła i razem ze swoimi położyłem pod łóżkiem.

– Co będziemy robili? - spytała.

– To, co się robi w nocy: spać.

– Kris.

– Co?

– Może zrobię ci nowy okład.

– Nie, nie trzeba. Nie trzeba… kochanie.

Kiedy to powiedziałem, sam nie rozumiałem, czy udaję, ale naraz w ciemności objąłem na oślep jej smukłe plecy i czując ich drżenie, uwierzyłem w nią. Zresztą nie wiem. Wydało mi się nagle, że to ja ją oszukuję, a nie ona mnie, bo jest tylko sobą.

Zasypiałem potem jeszcze kilka razy i wciąż z drzemki wyrywał mnie skurcz, łomocące serce uspokajało się powoli, przyciskałem ją do siebie, śmiertelnie znużony, badawczo dotykała mojej twarzy, czoła, bardzo ostrożnie, sprawdzając, czy nie mam gorączki. To była Harey. Innej, prawdziwszej nie mogło być.

Po tej myśli coś odmieniło się we mnie. Przestałem walczyć. Prawie natychmiast usnąłem.

Obudziło mnie delikatne dotknięcie. Czoło objął miły chłód. Leżałem z twarzą okrytą czymś wilgotnym i miękkim, co uniosło się wolno, zajrzałem w pochyloną nade mną twarz Harey. Obiema rękami wyciskała nadmiar płynu z gazy do porcelanowej miseczki. Obok stała flaszka z płynem przeciw oparzeniom. Uśmiechnęła się do mnie.

– Ależ masz sen - powiedziała i kładąc na powrót gazę: - Czy to boli?

– Nie.

Poruszyłem skórą czoła. Rzeczywiście, oparzenia nie dawały mi się teraz we znaki. Harey siedziała na brzegu łóżka, otulona w męski płaszcz kąpielowy, biały w pomarańczowe pasy, czarne włosy rozsypały się na kołnierzu. Rękawy podwinęła wysoko do łokci, żeby nie przeszkadzały. Odczuwałem niesamowity głód, chyba od dwudziestu godzin nie miałem nic w ustach. Kiedy Harey ukończyła zabiegi przy mojej twarzy, wstałem. Wzrok mój padł raptem na dwie leżące obok siebie całkiem jednakowe białe sukienki z czerwonymi guzikami, pierwszą, którą pomogłem jej zdjąć, nacinając dekolt, i drugą, w której przyszła wczoraj. Tym razem ona sama rozpruła szew nożyczkami. Mówiła, że pewno się zamek zaciął.

Te dwie jednakowe sukienki były najstraszniejsze ze wszystkiego, co dotąd przeżyłem. Harey krzątała się przy szafce z lekarstwami, robiąc w niej porządki. Ukradkiem odwróciłem się od niej i ugryzłem się do krwi w pięść. Patrząc wciąż na te dwie sukienki - czy też raczej jedną i tę samą, powtórzoną dwa razy - zacząłem cofać się ku drzwiom. Woda ciekła wciąż z kranu, hałasując. Otworzyłem drzwi, wymknąłem się cicho na korytarz i zamknąłem je ostrożnie. Słyszałem słaby szmer płynącej wody i brzękanie flaszek, nagle ten odgłos ustał. W korytarzu płonęły podłużne lampy sufitowe, niewyraźna plama odbitego światła leżała na powierzchni drzwi, u których czekałem z zaciśniętymi szczękami. Trzymałem klamkę, choć nie spodziewałem się, żebym ją potrafił utrzymać. Gwałtowne szarpnięcie omal nie wyrwało mi jej z ręki, ale drzwi nie otwarły się, zadygotały tylko i zaczęły przeraźliwie trzeszczeć. Puściłem osłupiały klamkę i cofnąłem się, z drzwiami działo się coś nieprawdopodobnego, ich gładka plastykowa płyta gięła się, jakby wtłaczana od mojej strony w głąb, do pokoju. Emalia zaczęła odpryskiwać drobnymi okruchami, obnażając stal futryny, która napinała się coraz bardziej. Nagle zrozumiałem: zamiast pchnąć drzwi, które odmykały się do korytarza, usiłowała je otworzyć, ciągnąc do siebie. Refleks światła wykrzywił się na białej tafli jak we wklęsłym lustrze, rozległo się potężne chrupnięcie i jednolita, do ostateczności wygięta tafla trzasła. Równocześnie klamka, wyrwana z osady, wleciała do pokoju. W otworze pokazały się natychmiast zakrwawione ręce i zostawiając czerwone ślady na lakierze ciągnęły dalej - płyta drzwi złamała się na dwoje, zwisła skośnie z zawiasów i pomarańczowo-biały stwór o zsiniałej martwej twarzy rzucił mi się na pierś zanosząc się od łkań.