Изменить стиль страницы

– I na odwrót, niestety, tak jest. Bystry z ciebie kompan!!

– No, jakżeż, a te… strzelaniny, bitwy? Te… zdemaskowania? - pytałem, wpatrzony w czarne, świetliste źrenice długiej, krzywej twarzy, posępne teraz, choć lewy kąt ust drgał czymś tajonym. Nie zważałem na to.

– A, wsypy bywają. Demaskacje? Cóż, trzeba się wykazywać, są normatywy, plany, mówiłem ci o trypletach, nie pamiętasz? Wszak działalność Gmachu dalej się toczy, także i werbunek agentów, także agenturowanie, zaprzestać go niepodobna, więc wpadunek zdarza się, gdy udający udawanie jest o jedno posunięcie ponadzwerbowany - na przykład dublet demaskuje trypleta albo kwadrupleta - trudności, niestety, rosną, bo już się poszóstni trafiają, pono nawet siódmacy, z co gorliwszych…

– A ten blady szpieg, co on robi?

– Nie wiem, nie znam - wolny strzelec zapewne, ot, taki staroświecczyzną tracący jegomość, szpicel podtatusiały, liberał, miłośnik anachronizmów - co to na własną rękę ten jeden, najtajniejszy, najważniejszy Dokument pragnie przechwycić… Są to jałowe mrzonki, gdyż tylko zespołowo wskórać coś można, i on o tym dobrze wie, dlatego desperuje…

– A co ja mam począć?

– Powinieneś się przede wszystkim zaangażować. Nie daj Bóg eskapizmu jakiegoś. Biada podrzędnym istotom, gdy wejdą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy, uważasz? - zacytował.

Kremator znowu pokazał mi talerzyk. Odmachnąłem się od niego ze zniecierpliwieniem.

– Ale konkretnie?

– No, musisz rozłożyć się nieco, wkopać, parę sekrecików w dłoń, szachmat, wtedy nabierzesz dopiero ceny…

– Tak myślisz? Zaraz… jednego tylko nie rozumiem… W jaki sposób możesz wiedzieć to o Gmachu, jeżeli wszystko jest obwarowane taką tajnością i nikt o tym nie wie? A dajże mi pan święty spokój! - odtrąciłem rękę krematora, który podszedł do mnie. - Wiem, wiem, serwis, podstawka, proszę nie przeszkadzać! Więc skąd o tym wiesz?

– Niby o czym? - spytał Barran.

– No, jak to, o tym, co mi mówiłeś…

– Nic takiego nie mówiłem.

– Jak to? Że oba wywiady wypatroszyły się nawzajem i powypychały zaprzańcami, że sami zdrajcy do ostatniego krzesła, że Gmach powymieniał się z Antygmachem i teraz, zdradzając, zdradza się tylko zdradę. Chciałbym pojąć, skąd można o tym wiedzieć.

– Skąd? - rzekł, strzepując jakąś okruszynę z kolan. - Pojęcia nie mam.

– Jak to… a ty?

– Co za ty?! - - zmierzył mnie wzrokiem. Już od chwili rozmawialiśmy podniesionymi głosami. Zrobiło się cicho. Nadzwyczaj cicho.

– No… pan…

– Co pan?! - szczeknął.

– Skąd… skąd pan o tym wie?

– Ja? - rzekł, wykrzywiając się obrzydliwie. - Ja nic nie wiem…

– Ależ… - zacząłem, blednąc - i głos zamarł mi na ustach. Leżący pod ścianą już od dobrej chwili przestał chrapać, ale dopiero teraz doszło to do mojej świadomości - otworzył oczy, usiadł i odezwał się:

– Cacy - cacy…

Wstał, przeciągnął zdrętwiałe członki, zrzucił pidżamę, poprawił pas, obciągnął na sobie mundur, podszedł do nas i zatrzymał się o dwa kroki od stołu.

– Czy jest pan gotów zeznać, że ten tu obecny pracownik etatowy Barran, alias profesor desemantyzacji, alias Statysta, alias Plaudertron, wygłaszał kalumnie i potwarze o Gmachu, namawiając pana tym samym pośrednio do zdrady głównej, antysubordynacji, deagenturyzacji, odprowokowacenia i odszpiegowania się, jako też uczynił pana wspólnikiem swych oszczerczych knowań, roboty i fałszerstw?

Wodziłem oczami od jednego od drugiego. Gruby gładził białą szyję. Barran, z głową wciągniętą w ramiona, łypnął ku mnie zbielałymi oczami. Tylko kremator siedział odwrócony plecami nad talerzykiem, wpatrzony weń, jakby nie chcąc przyjąć do wiadomości tego, co się stało.

– W imieniu Gmachu wzywam pana do złożenia zeznań! - rzekł surowo oficer. - Co wiadome jest panu zaprzaństwie tu obecnego Barrana?

Zaprzeczyłem słabo głową. Oficer postąpił krok naprzód, pochylił się nade mną, jakby tracąc równowagę, i tchnął ledwo słyszalnie:

– Głupcze! Na tym polega twoja Misja… Pan chciał coś powiedzieć? Słucham! - podjął tym samym głosem co przedtem, cofając się do stołu. Po raz ostatni spojrzałem na tamtych. Usunęli oczy. Barran drżał.

– Tak! - wychrypiałem.

– Co „tak”?

– Mówił, ale ogólnie…

– Namawiał do zdrady?

– Nie namawiałem! Przysięgam! - zaskowyczał Barran.

– Milczeć! Pan ma głos!

– Powiedział coś w tym sensie, że powinienem wyzbyć się skrupułów…

– Pytam, czy namawiał do odstępstwa?

– W jakimś sensie może, ale…

– Proszę odpowiedzieć wyraźnie: namawiał czy nie namawiał? Tak - czy nie?!

– Tak… - wyszeptałem i po sekundzie martwej ciszy huraganem buchnął śmiech. Apoplektyk, trzymając się za brzuch, skakał wraz z krzesłem, Barran rechotał, oficer-aspirant zaś, potrząsając w atakach wesołości uniesionymi pięściami, wołał, zachłystując się radością:

– Zeszmacił się! Szmata! Zdradził! Zeszmacił się!

– Szmata, szmata, tata-darata!!! - zaczęli śpiewać, ale przeszkadzały im ponawiające się wciąż wybuchy śmiechu.

Barran uspokoił się pierwszy. Triumfujący, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, sznurował usta. Jeden tylko kremator pozostał przez cały czas spokojny, obserwując scenę z drobnym, przylepionym do warg ironicznym uśmieszkiem.

– Dość! dość!! - przemówił Barran. - Czas na nas, koledzy!

Wstawali. Gruby odpinał obwisłą, tak podejrzanie białą szyję, młody oficer z wyrazem zmęczenia po solidnej pracy płukał sobie głośno usta wodą mineralną - ani patrzyli w moją stronę, jak gdybym przestał istnieć. Wargi latały mi, otwierałem i zamykałem usta, nie znajdując słów. Barran podniósł z kąta swoją teczkę z termosem i ubranie, przerzucił je przez ramię i wyszedł dużym, sztywnym krokiem, biorąc pod rękę apoplektyka. Widziałem, jak, przesadnie ugrzecznieni, certowali się jeszcze, ustępując sobie pierwszeństwa u drzwi.

Kremator, który zwlekał chwilę, mijając mnie, wymownym i gniewnym zarazem gestem wskazał na porzucony u skraju stołu talerzyk, jak gdyby mówiąc: „Dawałem przecież znaki! Ostrzegałem! Sam jesteś sobie winien!”

Zostałem z czarnowłosym oficerem. Właściwie i on chciał wyjść, ale powstałem wolno z krzesła i zastąpiłem mu drogę. Znieruchomiał pod naciskiem mego wzroku.

– Co to było? - chwyciłem go za ramię. - Zabawa? Pokaz?! Jak mogliście?!

– Ależ, proszę pana… - obruszył się, uwalniając rękę. Spojrzał mi w oczy i odwracając głowę, jak gdyby nieco zmieszany, rzucił:

– To była „Cebula”.

– Co?!

– To… tak nazywa się zastosowana metoda… naukowa metodyka nie przestaje być ścisła, proszę pana, nawet kiedy inspiruje żart…

– Żart? To był żart?!

– No… pan jest zły… mnie też nie było przyjemnie leżeć i chrapać tak długo. Co robić - służba - bronił się nieskładnie.

– Niechże mi pan powie choć wyraźnie, co to miało znaczyć?!

– Ach, mój Boże… nie da się tak po prostu… w pewnym sensie… oczywiście… żart, niewinny żart, dla pana, rozumie się, bez żadnych konsekwencji - profesor mógł mieć ukryty zamiar zbadania reakcji.

– Mojej?!

– Ależ nie! Pana Sempriaąa… przepraszam… bardzo przepraszam… proszę mnie nie zatrzymywać. W każdym razie, zapewniam - to nic… nic…

Nie patrząc na mnie szastnął nogą jak uczniak i wyszedł, a raczej wybiegł, stuknąwszy po drodze palcem w szafę, która znajdowała się opodal drzwi.

Zostałem sam, wśród odsuniętych, porzuconych krzeseł, u stołu przedstawiającego ogryzkami, brudnymi talerzami, plamami wina rozlanego na obrusie mierżący, ohydny obraz. W ciszy rozległo się łagodne pukanie. Omiotłem pokój oczami - był pusty. Pukanie powracało, uporczywe, monotonne. Nadstawiłem uszu. Płynęło z kąta. Podszedłem tam wolno. Raz, dwa trzy, cztery stuknięcia, jakby ktoś palcem opukiwał drewno. Szafa!

Klucz tkwił w zamku. Przekręciłem go. Drzwi, bez mojej pomocy, otwarły się wolno. Wewnątrz siedział, skurczony niemal we dwoje, ksiądz Orfini, w narzuconej na mundur, nie dopiętej z przodu sutannie, z plikiem zapisanych papierów na kolanach. Nie patrzał na mnie, bo wciąż jeszcze pisał. Na koniec, położywszy kropkę, wysunął nogi na zewnątrz, dźwignął się ze stojącego na dnie szafy stołeczka i wyszedł z niej, blady i poważny.