Изменить стиль страницы

Operacja Herod

Kiedy zobaczył łódkę, była tylko małą kreseczką na czystej tafli jeziora. Zmarszczył brwi. Któż zamierzał składać mu wizytę na odludziu? Dusza policjanta, która niezupełnie dała się przenieść na emeryturę, podpowiadała mu, że nieproszony gość zawsze oznacza kłopoty. Ronald Baxter odłożył wędkę i poszukał wzrokiem sztucera, z którym nie rozstawał się od czasu, kiedy przed paru miesiącami przeszedł mu przez ścieżkę dorodny grizzly. Przez celownik optyczny popatrzył na wiosłującego, te płomienno rude włosy… Brian? Czego może chcieć od niego Brian Murphy, że pofatygował się aż dwa tysiące mil od Chicago? Ostatnim razem widzieli się na pogrzebie Marka, później Brian odezwał się tylko raz, z życzeniami noworocznymi. Co przygnało go teraz? Baxter zszedł na pomost i czekał. Umilkły żaby, a niebo przybrało kolor dekoracji do „Studium w szkarłacie”.

Murphy zmienił się bardzo przez te kilka lat. Schudł, a z workami pod oczyma i bladą, niegoloną od paru dni twarzą, wyglądał na starszego o dobrą dychę, niż by to wynikało z jego metryki. Uścisnął Ronalda i ruszył za nim w stronę chaty z bali, rozglądając się, jakby obawiał się, że ktoś może ich śledzić. Wyglądał jak ktoś pilnie potrzebujący pomocy.

– Tylko nie mów chłopcze, że wpakowałeś się w jakieś tarapaty? – odezwał się Baxter, gdy już znaleźli się w środku chałupy.

Murphy potrząsnął ramionami, niczym człowiek pragnący zrzucić niewidzialny ciężar.

– Nie wiem dokładnie, w co się wpakowałem – odrzekł. – Ale to dłuższa historia.

– Mów, chociaż nie bardzo wiem, w czym może ci pomoc emerytowany gliniarz ze sztywnym kolanem – powiedział stary policjant, wyciągając puszki piwa z lodówki.

– Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan, że śmierć Marka mogła nie być przypadkowa? – zaczął po przełknięciu pierwszego łyka.

Ronald zamyślił się. Ongiś sam głowił się nad tym miesiącami. Nigdy nie znaleziono kierowcy, który potrącił jego syna. Jednak poza tym incydent wyglądał na normalny wypadek. Mark nie miał wrogów, był dobrym studentem i typowym molem książkowym. Nie dorobił się nawet stałej dziewczyny. Oczywiście Baxter rozważał możliwość zemsty któregoś z wielu kryminalistów, jakich sam posłał za kraty. Ale nie miał na to najmniejszych dowodów.

– Masz jakieś podejrzenia? – spytał chrapliwie Briana. – Mark wyznał ci coś przed śmiercią?

– Nie, nie. Jak pan wie, po pierwszym roku studiów przeniosłem się z biologii na medycynę w Michigan i nasze kontakty osłabły. Moje podejrzenia wynikają z innych powodów. Dwa lata temu, w czerwcu, przebywaliśmy z Markiem na zjeździe młodych biologów w Vancouver. Kilkudziesięciu wybijających się studentów ze Stanów, Meksyku i Kanady. Razem z Markiem zaprzyjaźniliśmy się szczególnie z trójką z nich. Zapamiętałem ich nazwiska – Dolores Mendoza z Meksyku, Tom Hill z Toronto i Bob Shimanski z Coloumbia Universtity… Po wypadku Marka pomyślałem sobie, że wypadałoby ich zawiadomić. Ale wysłane listy wróciły do mnie bez odpowiedzi. Próbowałem więc skontaktować się z nimi telefonicznie. Na próżno. Cała trójka nie żyła.

– Co powiedziałeś?! – Ronald omal nie wypuścił puszki z rąk.

– Wszystko rozegrało się ciągu trzech miesięcy. Dolores utonęła podczas wakacji w Acapulco, Tom rozbił się swoim samochodem pod Ottawą, a Bob Shimansky popełnił samobójstwo, wyskakując z tarasu widokowego Trade World Center. Początkowo uznałem to tylko za dość niezwykły zbieg okoliczności. Jednak coś nie dawało mi spać. Gdzieś pół roku później, przy pomocy Internetu zacząłem sprawdzać, czy nie zdarzyło się więcej podobnych nieszczęśliwych wypadków?

– No i?

– Rezultat przerósł moje najgorsze oczekiwania – w ciągu ostatniego roku tylko w USA straciło życie pięćdziesięciu ośmiu obiecujących studentów biologii. Wypadki, samobójstwa, czasem zabłąkana kula podczas ulicznej strzelaniny, raz ukąszenie węża, parę razy przedawkowanie narkotyków, przez ludzi, którzy nigdy się nie narkotyzowali. A dwójka młodych biologów z Bostonu w ogóle zaginęła bez wieści.

Ronald zapalił papierosa, widać było, że opowiadanie zrobiło na nim wrażenie, Brian zaś kontynuował swą relację.

– Szukałem dalej, zauważając z osłupieniem, że zjawisko przypadkowych zgonów wśród studentów ma zasięg światowy. Znalazłem kilkanaście podobnych tragedii zarejestrowanych w Europie Zachodniej, dwa w Polsce, cztery w Moskwie. Sami biolodzy! Czyżby przeklęty fakultet? Dla porównania, w tym samym czasie wśród studentów literatury angielskiej zdarzyło się jedynie pięć zgonów i żaden nie był aż tak tajemniczy.

– Podzieliłeś się z kimś tymi refleksjami?

– Nie. Najpierw nie chciałem narazić się na śmieszność, a od pewnego momentu zacząłem się bać. O siebie. Moje obawy wzrosły, kiedy dokonałem pewnej operacji komputerowej. Zebrałem maksimum informacji o każdym denacie i próbowałem ustalić ich cechy wspólne. – Tu na moment zawiesił głos i popatrzył na Baxtera. – Poza studiowaną biologią wszystko ich różniło: rasa, płeć, pochodzenie, nawet wiek, najmłodszy był szesnastoletnim geniuszem, najstarszy, liczącym trzydzieści jeden lat „wiecznym studentem”. W końcu jednak znalazłem coś, co ich łączyło. Hobby! Wszyscy ze zmarłych byli namiętnymi fanami science fiction! Członkami klubów, częstymi gośćmi bibliotek, bywalcami konwentów… – Na bladej twarzy Briana pojawiły się rumieńce, coraz bardziej ponosiła go opowiadana historia.

Ronald nie komentował, ale w głębi serca odczuwał smutek. Biedny chłopak, najwyraźniej stracił kontakt z rzeczywistością. Murphy musiał wyczuć obawy Baxtera.

– Wiem, wiem, że moje hipotezy przypominają rojenia wariata – rzekł. – Jednak postanowiłem sprawdzić też ten trop. I znalazłem coś jeszcze dziwniejszego. Otóż, Mark w dniu swej śmierci czytał książkę „Nadchodzą” Herberta Queena. Tę samą powieść zabrała ze sobą do Acapulco Dolores Mendoza. I nie ona jedna! Udało mi się też ustalić, że pierwsze „wypadki” wśród studentów amerykańskich zaczęły się w kwietniu, bezpośrednio po pojawieniu się tej powieści na rynku. W pozostałych krajach również żaden zgon nie zdarzył się przed wydaniem powieści. Postanowiłem ją przeczytać. I wówczas okazało się, że dzieło to zostało kompletnie wykupione i nie mają go w żadnej bibliotece. Uwierzy pan, wszystkie egzemplarze poginęły. Zdobyłem ją dopiero u prywatnego kolekcjonera.

– Mam nadzieję, że na ciebie żadna klątwa nie działała – w głosie Ronalda zabrzmiała delikatna ironia.

– Na razie chyba nie. Powiem więcej, pierwsze dwieście stron zabójczego arcydzieła bardzo mnie rozczarowało. Pomysł jest mniej więcej taki: W stronę Ziemi nadciąga inwazja z kosmosu. W szeregach ludzkości działa od lat potężna, tajna armia Obcych, przygotowujących teren. Flotylla inwazyjna ma przybyć za parę lat…

– Wydano całe setki podobnych bzdur – skrzywił się Baxter.

– Toteż czytałem rzecz z rosnącym znużeniem. Aż do momentu, kiedy nasze satelity zwiadowcze wykrywają flotyllę i na Ziemi wybucha panika. Potęgują ją akty dywersji uniemożliwiające skutecznie obronę. Dla ludzi staje się jasne, że Obcy są wśród nas, ale nie można ich rozpoznać ani zwalczyć. I wtedy grupa młodych biologów przypadkiem odkrywa, że pewien ogólnodostępny preparat, nieszkodliwy dla Ziemian, może być zabójczy dla Obcych. Następuje zwrot w akcji, dekonspiracja agentów, wreszcie rezygnacja z inwazji.

– Nie powiesz chyba, że uwierzyłeś w taką bajeczkę?

– Długo nie wierzyłem, dla świętego spokoju postanowiłem jednak porozumieć się z autorem książki. W tym celu zadzwoniłem do agentki literackiej Herberta Queena, niejakiej Lizy Stein. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby, nie zdradzając swojego nazwiska, przedstawić się jej jako Burt Conolly, dość znany krytyk literacki z redakcji „Chicago Globe”. Prawdopodobnie podświadomie chciałem zostać poważniej potraktowany przez pannę Lizę. Już pierwsza informacja, której mi udzieliła, była porażająca: Herbert Queen nie żył od paru dni. „Wypadek?” – domyśliłem się. „Nie, atak serca, wspomniano o tym w wiadomościach, a więcej napisały dzienniki Zachodniego Wybrzeża. Oczywiście, jeśli idzie o twórczość pan Queena, służę pełną informacją, panie redaktorze”. Mimo zaskoczenia udało mi się jeszcze dowiedzieć od niej, że amerykańska edycja „Nadchodzą” pojawiła się w marcu. W Kanadzie zainaugurowano sprzedaż w kwietniu, przekład na hiszpański pojawił się w czerwcu, podobnie było z niemieckim i polskim. W Moskwie zaczęto rozprowadzanie nakładu w lipcu. Szło rewelacyjnie. Tymczasem w sierpniu Queen nieoczekiwanie wstrzymał dalsze dodruki, twierdząc, że musi przeredagować dzieło. Miał zabrać się za to późną jesienią. Nie zdążył…

Ronald nie wyglądał na przekonanego. Historia była nazbyt nieprawdopodobna, hipotezy naciągane. Brian miał jednak argument dla starego sceptyka, wyciągnął wczorajszą gazetę. Czarne litery nekrologu biły wręcz w oczy „ Znakomity krytyk „Chicago Globe” Burt Conolly ginie porażony prądem podczas kąpieli…”

* * *

W wieloletniej karierze policjanta Baxter spotkał się z najróżniejszymi sprawami. Ta była absolutnie nieprawdopodobna. Jednak stary policjant nie zwykł lekceważyć żadnych dowodów. A te, które przedstawiał Brian, układały się w logiczną całość. W dodatku, jeśli hipoteza była prawdziwa… Do diabła! Kimkolwiek byli mordercy, mogli znajdować się wszędzie. Bez trudu wykupili książki na paru kontynentach. Bezlitośnie likwidowali wszystkich, którzy w momencie prawdziwej inwazji mogliby znaleźć sposób obrony. Młodych, zapalonych naukowców, pozbawionych uprzedzeń, jakie mają do fantastyki ich starsi koledzy. Murphy uważał, że mogło to być prewencyjne działanie przeciwnika, coś na wzór akcji Heroda przeciwko Niewiniątkom. Jeśli miał rację – cały gatunek ludzki znalazł się w śmiertelnym zagrożeniu. Dlatego też, kiedy Brian skończył opowieść i pytająco spojrzał na Ronalda, ten mruknął tylko:

– Pojadę z tobą, chłopcze. Jeśli nawet w tej historii kryje się promil prawdy, nie odpuszczę skubańcom, którzy zabili mi syna.

Skoro świt ruszyli w drogę, kierując się w stronę odległego o tysiące mil San Diego, gdzie mieściła się rezydencja Herberta Queena. Baxter wykluczył możliwość zwrócenia się o pomoc do władz. Po pierwsze, nikt by im nie uwierzył, a po drugie Obcy (jeśli w istocie to oni kryli się za aferą) zdusiliby śledztwo w zarodku.