Изменить стиль страницы

– Kiedy byłem w tajdze – Łysy najwyraźniej miał podobne skojarzenia – starzy myśliwi opowiadali mi o obyczajach jeleni uciekających przed wilkami. W rozpaczliwej sytuacji poświęcają jednego ze stada. Ten zostaje. Wataha ma żer, a stado może uciec.

Twarz Cienkiego zrobiła się czujna i jeszcze cieńsza. Jego profil przypominał teraz sierp księżyca.

– Do czego zmierzasz?

– Poświęcenie jednego z nas mogłoby rozwiązać sprawę. Wiarygodnie napisane oświadczenie, w którym wziąłby winę na siebie, taki pożegnalny list… Ślad by się urwał.

– Zwariowałeś? – na twarz Otyłego wystąpiły krwiste cętki.

– To jest jakaś koncepcja – odezwał się Stary. – Tajemnica zabrana do grobu, kontaktów nie ma, dowodów też, pieniądze przepadły. Nie będzie powodów do dalszego śledztwa.

– Nikt nie mówi, że teoretycznie jest to zły pomysł – wykrzyknął Otyły. – Ale to oznacza, że któryś z nas musiałby się zgodzić na rolę kozła ofiarnego.

– Zawsze miałeś talent do chwytania byka za rogi – zgodził się Łysy. – Oczywiście, takiej decyzji nie powinno się nikomu narzucać, jest zbyt ważna, powiedziałbym – zbyt intymna. Nie mam jednak wątpliwości, że ktoś z was się zdecyduje. Z żarliwością młodych lat, dla sprawy, dla współtowarzyszy…

– Chyba oszalałeś, stary cyniku. Do kogo to mówisz? – obruszył się Cienki. – Szukasz frajera?

Stary wolno zmiażdżył papierosa w popielniczce.

– Tak, to byłoby niezłe wyjście – mruknął.

Nie wiadomo dlaczego, wszystkie oczy skierowały się ku Cienkiemu. Ten wcisnął się w miękki fotel. Czuł w ich spojrzeniach wyrok śmierci, nieomal słyszał ich myśli: „Znana kanalia. Nikt po nim nie zapłacze”.

– Słuchajcie – wybełkotał. – Uważam, że są poważniejsi kandydaci. Kto by uwierzył, że byłem głównym macherem? W hierarchii stałem dość nisko, mam najskromniejszą daczę, stare BMW. Moja ofiara nie powstrzymałaby pościgu. Co innego, gdyby…

Urwał pod spojrzeniem Starego, który aż uniósł się z fotela.

– Do mnie pije, cwaniaczek. Że najstarszy? Najwyższy rangą? Ale przecież wszyscy wiedzą, że byłem od lat figurantem. Uczciwym człowiekiem do protokolarnych spotkań. Szczerym, prostym, skromnym. Każdy zapytany o mózg, wskazałby na Łysego.

Adresat tych słów prawie nie zareagował. Może odrobinę ściszył głos. Przypominał teraz lekko podrażnionego węża.

– Tak, mam opinię fachowca od specjalnych zadań. Ale dla kraju i organizacji, nie dla siebie! Nadto moje ewentualne samobójstwo mogłoby tylko wzmóc czujność organów węszenia. Jeśli ktoś taki jak ja wybiera podobne rozwiązanie, coś się musi za tym kryć. Nawet moi przeciwnicy mówią o mnie: ideowy, nieprzekupny. Co innego, jeśli ktoś był całe życie sybarytą…

Ale również Otyły nie przejawiał chęci do poświęcenia.

– Moi drodzy – powiedział tonem lekko drwiącym – taki czyn w moim wykonaniu byłby równie śmieszny, jak wstąpienie do klasztoru. Wiadomo, że byłem cynikiem, koniunkturalistą, który nigdy nie wierzył w komunę. I co, teraz na starość miałbym udawać romantycznego bohatera? A poza tym nie podoba mi się ta syberyjska anegdotka. Mocno naciągana.

Wrócili do punktu wyjścia. Na łysinę pomysłodawcy wystąpiły krople potu.

– A może odrobina hazardu? – zaproponował. Cienki i tym razem pierwszy zażądał wyjaśnień:

– Co masz na myśli?

– Losowanie – rzucił Łysy, wyraźnie przywiązany do swojej koncepcji.

Zanim pozostali biesiadnicy wypowiedzieli się na temat nowego pomysłu, wnętrze willi wypełniło charakterystyczne brzęczenie dzwonka: dwa długie dźwięki, dwa krótkie. Zastygli w bezruchu.

– Nikogo więcej nie zapraszałem – sumitował się Otyły.

Weszła Violetta.

– Jakiś facet do ciebie. Przez bramofon powiedział, że ma na imię Wiktor.

– Wiktor? – zdziwił się gospodarz. – A jemu co się stało?

– Po co nam ta mysz kościelna? – skrzywił się z niechęcią Cienki.

– Głupio wyjdzie, jeśli go nie wpuszczę – mruknął Otyły. Stary przyzwalająco skinął głową.

Wiktor był porządnie wlany, chyba tylko dlatego przyszedł. A może po pijaku wpadł po prosu w starą koleiną?

Jeszcze w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych należał do najbliższych przyjaciół Otyłego, jemu zawdzięczał posadę i pozycję. Potem zepchnięto go na boczny tor: nie był dość pewny, dość dyspozycyjny. Trzy lata temu podczas jakiejś ostrej dyskusji po wódce Wiktor stwierdził, że ma dość. I zrezygnował.

Dlaczego przyszedł? Czy przyciągnął go jedynie instynkt pijaczka, który nawet pośrodku Sahary potrafi wygrzebać pół litra?

– Chciałem ci złożyć życzenia, tłuściochu. Trzymaj się. Byli towarzysze niespodziewanego gościa zachowywali się z rezerwą. Sama obecność apostaty bardzo ich spięła. Gorzej, że Wiktor – wypiwszy jeszcze dwie kolejki – wpadł w obrzydliwie kaznodziejski ton.

– I co? Wy, naturalnie, nie wyciągacie żadnych wniosków.

– Machnął palcem przed nosem Łysego. – Wam ciągle się wydaje, że czas sobie na chwileczkę stanął, postoi, postoi i ruszy. Będzie jak dawniej.

– Daj spokój, jesteś pijany! – usiłował łagodzić Cienki.

– Ja pijany?! – ryknął Wiktor i cisnął szklanką o podłogę.

– Ja pijany?! A może i pijany – zgodził się nagle. – Za to wy jesteście impregnowani. Nadszedł czas, aby powiedzieć sobie: to już koniec. Błądziliśmy, myliliśmy się, popełnialiśmy zbrodnie. Co gorsza, nie ma sposobu na odkupienie. Na zadośćuczynienie. Krzywdy, które wyrządziliśmy, gonią nas jak Erynie. Nasza małość dusi nas samych. Dokąd, po co? To już koniec! – powtórzył. W pokoju trwała kompletna cisza. Przerwał ją dopiero Łysy.

– W porządku, Wiktor, zasunąłeś nam. Po oczach! Ale przecież ty od samego początku wiedziałeś, w co grasz. W latach pięćdziesiątych studiowałeś w Moskwie, potem pracowałeś tutaj i teraz chcesz udawać niewiniątko?

– Ja nie udaję niewiniątka. Ja z tym skończyłem. Trzeba umieć skończyć, nawet, gdy to boli. Trzeba się oderwać od własnego łajdactwa.

– Daj spokój, robisz się śmieszny – na twarzy Otyłego pojawił się wyraz niesmaku. – Gdzie piłeś cały dzień?

– Pewnie u proboszcza – zachichotał Cienki.

Wiktor wybełkotał jeszcze, że już wie, co chciał wiedzieć, że szkoda z nimi rozmawiać, ponieważ są absolutnie niereformowalni.

– Możliwe, ale bądźmy tolerancyjni – rzekł Otyły. – I kulturalni.

Po następnej kolejce Wiktor zupełnie oklapł. Powiedział, że będzie się zbierał do domu.

– W tym stanie lepiej nie wychodź, wezwę taksówkę – zaofiarował się z pomocą Otyły.

– Przez las mam niedaleko.

– Wypij przynajmniej kawę – zaproponował Łysy. – Jeszcze zamarzniesz w zaspie.

Udało się jakoś wmusić w Wiktora mocną kawę. Na odchodnym rzucił parę gorzkich myśli.

– Żyj sto lat, tłuściochu! Ale pamiętaj o Sądzie Ostatecznym! – krzyknął jeszcze na progu i wytoczył się w noc.

Wyjście odszczepieńca wywołało westchnienie ulgi u wszystkich panów. Violetta wniosła desery.

– Skurwiel! – rzekł dobitnie Stary, który lubił podsumowania.

– Zawsze taki był – zgodził się z nim Cienki. – A na starość i po wódzie wylazło to z niego w dwójnasób.

Otyły nie powiedział nic, siedział dziwnie zamyślony.

– Pożyteczny gość – stwierdził naraz Łysy.

Spojrzeli na niego, zdziwieni tym stwierdzeniem. Nie wiedzieli, o co mu może chodzić.

– Tak, to chyba rozwiązuje nasze problemy.

Łysy wydobył z kieszeni nieduże pudełeczko, coś przekręcił, potem włączył: „Trzeba umieć skończyć, nawet gdy to boli. Trzeba się oderwać od własnego łajdactwa”.

Popatrzyli z podziwem na towarzysza.

– Ty draniu – zawołał Stary. – Nagrałeś go! Ty cwany draniu! Oczywiście, nagranie stanowiło tylko połowę sukcesu. Resztę Łysy streścił w paru słowach:

– Za jakieś trzy godziny Wiktor źle się poczuje, straci przytomność…

– Widziałem, jak mieszałeś mu kawę – domyślił się Cienki.

– Za trzy i pół godziny odwiedzę tego pijaczka w domu. Z dawnych czasów pozostał mi klucz od jego mieszkania. Nieprzytomny, nawet nie poczuje smaku trucizny. Na fiolce pozostaną ślady jego palców. Tymi samymi palcami wystukam na maszynie krótki list do prokuratury. Szczegóły, dane, cała wina na siebie…

– A pieniądze? Nie będą węszyć? – upewniał się Stary.

– Ślad gubi się za granicą – uspokoił go Łysy. – Potem przegram te pijackie wyznania na jego magnetofon… I całość załatwiona.

– Ty masz łeb!!!

W słowach Otyłego pobrzmiewał rzeczywisty podziw. A może nawet odrobina strachu.

– Dobra, załatw to. Tylko pamiętaj, my o niczym nie wiemy – zastrzegł się Stary.

– Właśnie. A jeśli coś się rypnie? – denerwował się Cienki.

– Co na przykład?

– Wiktor nie dotrze do domu albo jego magnetofon będzie zepsuty, a maszyna w naprawie.

– Myślicie, że nie sprawdziłem? Myślicie, że on tu się zjawił przypadkiem? Pił z moim człowiekiem i to on dyskretnie podsunął Wiktorowi, że Otyły jest chory i wypadałoby go odwiedzić.

– Zaraz, zaraz, to po co ta cała zabawa z wybieraniem samobójcy? – żachnął się Otyły.

– Może chciałem się pobawić, może stary policjant jest miłośnikiem Mrożka?

Stary przesunął swój kieliszek w stronę gospodarza.

– Violka! Violka! – krzyknął Otyły. – Możesz przynieść trochę lodu? Violka, słyszysz mnie?

Wiktor szedł, co rusz potykając się przez las, dziś jakby dłuższy i ciemniejszy niż niegdyś. Był naturalnie pijany, ale nie bardziej niż zwykle. Tylko w piersi czuł jakiś ogromny, dodatkowy ciężar. Serce?

Trzęsła go wściekłość na siebie. Po co tam poszedł? Przecież do tych ludzi nie trafiały żadne argumenty. Litość? Głupota? Znów poczuł bolesne ukłucie.

– Panie Wiktorze, panie Wiktorze!

Przystanął, odwrócił głowę. Któż mógł biec za nim o tej porze?

– Violetta?

Tak, to była dziewczyna Otyłego, bez czapki, zdyszana i bardzo zdenerwowana.

– Szybko, skręćmy, cofnijmy się do tej uliczki – mówiła pośpiesznie. – Niedaleko jest postój taksówek, zawiozę pana do szpitala.

– Do szpitala? Po co? – znów się zatoczył.