Изменить стиль страницы

Jedna z lepiej przeprowadzonych akcji

Środa 1.28

Raul Martinez spał. Spał ciężkim, pijackim snem człowieka, który chleje piąty dzień z rzędu. Cały jego organizm przesiąknięty był alkoholem na wskroś, a krew stanowiła jedynie rzadki roztwór hemoglobiny w etanolu. Snów nie miał. Koszmary nachodziły go później, zazwyczaj nad ranem. Podrywał się wówczas, daremnie szukając pod poduszką spluwy, którą zabrano mu, wywalając go z policji. Bo wywalono go wreszcie. Przed pięcioma dniami. Jego – asa Szkoły Policyjnej. Jego – nadzieję Służby Metropolitalnej.

To było zaraz po tym, jak Luca Pini, sławny Luca Pini, sadystyczny zabójca młodych chłopców, powiesił się w karetce więziennej. Przebywał wtedy pod opieką Martineza. Martinez go rozpracował, wytropił i ujął. Ale kiedy pozostała formalność – konwojowanie, zatrzymał się przy barze na piwo. Jedno piwo! Cóż dałoby zaprzeczanie, że nie ściągnęło go tam żadne piwo tylko awizowany przez radio telefon informatora, który miał rzekomo arcyważną wiadomość dla niego. A po wzięciu słuchawki przez Raula nikt się nie zgłosił. Centrala wyparła się jakiegokolwiek meldunku. Czy ktoś pomógł Piniemu? Niektórym ważniakom bardzo zależało, żeby ten nie zeznawał.

W samochodzie, w którym powiesił się bandyta, przebywał kierowca i sierżant Buddy. Obaj następnego dnia nie żyli – przypadkowe zderzenie ambulansu z ciężarówką. A Martinez został zawieszony.

Z piciem oczywiście kłopoty zaczęły się wcześniej. Może był za wrażliwy do tej roboty? Może nie mógł się pogodzić z ustawiczną fuszerką kolegów – partaczy i z korupcją „góry”. Może chodziło o to, że rzuciła go Joan. A może po prostu się z tym urodził. Bo choć wszyscy rodzą się trzeźwi, to w dużym odsetku umierają pijani.

W każdym razie pogrążony był w głębokiej nirwanie, kiedy ze snu wyrwał go przenikliwy dźwięk dzwonka, a potem tych dwóch weszło do środka i zajęło się Raulem.

1.29

Zgrzytnął mechanizm i elektryczny zawór zwolnił kratę. Legrand uniósł głowę. Jak każdy więzień nie lubił być budzony, nawet jeśli budzącym był sam dyrektor więzienia.

– O co chodzi? – wymamrotał niechętnie.

– Ubieraj się! – rzucił wysoki funkcjonariusz służby penitencjarnej. – Wychodzisz. Urlop. A może…? – w głosie zabrzmiało to trochę za mało jak na gwarancję, za dużo jak na obietnicę.

Pierre Legrand nie wierzył ani w jedno, ani w drugie. Uważał, że został wrobiony. Owszem, docisnął „Turka” trochę za mocno. Ale prokurator domagał się, żeby handlarz mówił. Tylko dlaczego twierdzono, że „Turek” to wyjątkowy twardziel? Drobny docisk i już trup? Fakt, Legrand należał do ludzi silnych, nawet bardzo silnych. Ale tamten miał być przecież „twardzielem”!

„Nadużycie władzy”, „Sadysta w mundurze!” – rozpisywały się gazety, później wyciągnięto jeszcze parę drobiazgów i zamiast medalu czekał go ultranowoczesny zakład karny. Na całe lata.

W podwórzu dostrzegł prywatny samochód na prowincjonalnej rejestracji. Dyrektor pożegnał go bez podawania ręki. O co tu chodziło, do jasnej cholery?!

1.43

Detektyw hotelowy Mark Ronson wszedł do kasyna głównie po to, żeby przepłukać gardło. Nie brandy! Colą. Ronson należał do funkcjonariuszy niepijących w pracy. Zwłaszcza, gdy nie musiał. Owszem, w dawnych dobrych czasach pociągał z kumplami, później jednak, gdy ktoś wpadł na pomysł, aby z Wydziału Zabójstw przesunąć go do Przestępstw Podatkowych, do reszty stracił ochotę. Przerzucił się na jogurt i tenis. Zawdzięczał temu sportową sylwetkę, tak cenioną przez kobiety, niezależnie od wieku i stanu cywilnego. Śniadą cerę odziedziczył po jakimś rodzinnym mezaliansie. W „Podatkowym” nudził się przeraźliwie, a gdy poderwał ostatnią podobną do człowieka urzędniczkę z archiwum, podziękował za służbę. Uczynił to tym chętniej, że w duchu solidaryzował się z tymi wszystkimi cwaniaczkami, którzy kantowali, nieraz bardzo pomysłowo, wielkich bezkarnych cwaniaków. Poza tym miał miękkie serce.

Tu w Sheratonie znalazł właściwe miejsce. Dobre towarzystwo, piękne kobiety, sporadyczne mordobicia.

Zastanawiał się, czy Platynowa zajrzy dziś do kasyna? Zauważył ją tam już dwukrotnie. Zachowywała się powściągliwie, grała o niewysokie stawki i nie zauważył, żeby opuszczała lokal z jakimkolwiek mężczyzną. Jej regularną twarz rozświetlała wewnętrzna inteligencja, oczy zaś, zawsze rozszerzone jak po atropinie, nasuwały myśl o jakiejś towarzyszącej jej tajemnicy.

Oczywiście! Była i dziś. Siedziała przy barze, rozmawiając z osobnikiem znanym z ksywy „Lee-Szprycer”. Ronson domyślał się, że Lee jest „dostawcą”, ale szef hotelu kazał stosować wobec „Szprycera” taryfę ulgową. Mark nie pytał dlaczego. Nieznajoma rozmawiała z Lee, wykazując duże ożywienie. Czyżby klientka? Ronson zamierzał przysunąć się bliżej, ale wszystko popsuł sierżant Mike z Jedenastki, który wtargnął ze swymi ludźmi, wzywając zebranych do podniesienia rąk do góry. Powstało niemałe zamieszanie, zwłaszcza, że lubujący się w filmowych efektach Mike przewrócił stół, zastawiony butelkami jak kręgielnia. Lee-Szprycer niechętnie uniósł ręce.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby Mike zamiast pewności siebie wykazał więcej spostrzegawczości. Absolutnie przegapił faceta, który stał ukryty za wieszakiem i miał czas złożyć się z automatu. Na szczęście Ronson strzelił, zanim tamten pociągnął cyngiel. Seria z „kałasza” poszła w podłogę, a goryl Szprycera runął razem z wieszakiem, obficie bluzgając krwią. Jego szef zamierzał przesadzić bar, ale nagle zmienił zamiar. Wbijając lufę pistoletu w szyję swojej rozmówczyni, wrzasnął:

– Spokój, jeśli nie chcecie, bym uszkodził tę lalunię! Ronson nie czekał, zanim tępawy umysł Mike’a wykoncypuje coś nieodpowiedzialnego. Wysunął się z cienia i rzucając na podłogę broń, zawołał do policjanta:

– Zrób to samo, Mike!

Jest coś takiego, że podwładni mają respekt dla swych byłych szefów. Mike upuścił lugera, który spadł na podłogę gdzieś w okolicach stopy Ronsona. Ten kopnął spluwę z wprawą wyniesioną z czasów, kiedy jako chłopak udzielał się w „Granatowych Koszulach”. Broń z impetem trafiła dostawcę w łydkę. Moment rozproszenia i nieuwagi wystarczył, aby Mark strzelił mu między oczy z maleńkiego damskiego pistoleciku zwanego „małą piątką”, tak skutecznie, że Szprycer w mgnieniu oka zamienił się w to, czym zawsze był, czyli (wybaczcie, panie) kupą łajna.

Wszystko nastąpiło tak szybko, że dwaj pomagierzy Mike’a nie zdążyli nawet pomyśleć, a nieznajoma platynowa piękność na dobre się przestraszyć.

Mike wybełkotał chmurne „dziękuję”, bo w końcu Ronson był teraz dla niego jedynie współpracującym cywilem, i zajął się przeszukiwaniem lokalu. Konsumenci poczęli wyłazić spod mebli, a niedoszła ofiara, odrobinę pobladła, poprosiła o koniak.

– Właściwie dwa! Drugi dla pana inspektora.

Ronson sprostował, że nie jest już żadnym inspektorem i prawdopodobnie nigdy nie będzie. A jeśli idzie o koniak, nie pije.

– Mam jednak nadzieję, że nie odmówi pan kobiecie?

– Kobiecie nigdy nie odmawiam, nawet, jeśli zawiera czasami niezbyt odpowiedzialne znajomości.

Popatrzyła na niego kpiąco.

– Poznaliśmy się dopiero dzisiaj. Jestem dziennikarką i piszę reportaż o marginesie społecznym.

– Ryzykowne zajęcie, teraz będzie pani musiała opowiedzieć o tym wszystkim naszemu kochanemu Mike’owi.

– Proszę mówić do mnie Irene – odparła, ignorując zbliżającego się funkcjonariusza.

– Mark – powiedział, ściskając jej drobną, lecz zaskakująco silną dłoń. – Muszę niestety zostawić panią na chwilę sam na sam ze stróżem prawa. On uzyska informacje, pani – materiał do reportażu. Korzyść będzie obopólna.

– Kandydatów do moich wywiadów wybieram sama. – Jej źrenice zwęziły się. – Ostatnio szukam kogoś, kto pasowałby do reportażu pod tytułem „Byłem gliną”.

Kiedy tak stała nonszalancka, lekceważąca wobec martwego ciała u swych stóp i krwi, która ochlapała jej żakiet, Mark zrozumiał, że powinien uciekać. Podobała mu się. Za bardzo. A kiedy jakaś babka podobała mu się za bardzo, w mózgu zaprzysięgłego kawalera i wytrawnego podrywacza zapalało się ostrzegawcze światełko – niebezpieczeństwo!

Mike chrząknął, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. Irene nie spuszczała wzroku z Ronsona.

– Co z moim wywiadem, Mark? Będę czekała jutro o dziewiątej w „Czarnym Kocie”. Oczywiście możesz nie przychodzić. Podobno – tu po raz pierwszy zaszczyciła uwagą trupa Szprycera – przynoszę nieszczęście.

– Nieszczęścia to moja specjalność – odpowiedział Mark, parafrazując Marlowe’a i już chciał wyjść, kiedy zobaczył na progu – jeszcze jednego policjanta, który uśmiechając się, kiwał do niego zachęcająco.

2.20

Doktor Loser był szczupłym, nerwowym krótkowidzem. Wielkie wypukłe szkła nadawały jego twarzy wygląd lemura. Dodajmy do tego wyschnięte wargi i długie żylaste ręce, aby dopełnić całości obrazu. Komisarz nie cierpiał takich typów, tym bardziej, że reprezentowały same szczyty Władz Bezpieczeństwa. Loser jeszcze raz przyglądał się wybranym ze sterty fotografiom, ułożonym przez komisarza na skraju biurka.

– Martinez, Legrand, Ronson, piękna wieloetniczna mozaika – powiedział i wykonując piruet, skierował swój wskazujący paluszek prosto w brzuch komisarza. Dlaczego właściwie pan ich wybrał?

– Skoro domagacie się najlepszych i w dodatku niezwiązanych z aktualnym aparatem, to lepszych nie widzę.

– Zastanawiałem się nad kimś z prowincji – zaczął Loser.

– Do akcji w metropolii? – Komisarz z trudem pohamował się, aby nie rzec doktorowi, co myśli o jego legendarnej inteligencji. – Prowincjusze odpadają. Zgubiliby się, a poza tym wioskowa rutyna potrafi ogłupić nawet geniusza, a my mamy za mało czasu, aby uczyć ich od zera.

– Racja – przyznał sucho Loser. – Chciałbym jednak wiedzieć o nich trochę więcej.