Изменить стиль страницы

Budka nr 7

Tsunami przyszło nagle. Skłębiony wał wodny runął na plaże wyspy z rykiem i prędkością pędzącej lokomotywy. Zapewne, gdyby kataklizm zaskoczył nas nocą albo gdyby Meteorologiczna Służba Środkowego Pacyfiku działała mniej sprawnie, nie ocalałby nikt z parutysięcznej populacji wyspy Aloa.

Wielka fala zapoczątkowana została nieomal symultanicznymi wstrząsami w rejonie rowu Tonga i naszej, stosunkowo niedawno odkrytej głębi meranijskiej (dochodzącej do ośmiu tysięcy metrów, dotąd przypuszczano, że jest tu znacznie płycej). Ruchy tektoniczne w centralnej części Oceanu Spokojnego zdarzają się oczywiście rzadziej niż w rejonie Marianów, Aleutów czy Archipelagu Indonezyjskiego. Poza tym, gdy ich terenem są rozległe bezmiary wód, tylko z rzadka przebite punkcikami raf i pierścionkami atoli, spiętrzenia fal bywają mniejsze. Ale słabsza jest również świadomość zagrożenia mieszkańców.

Na szczęście na Aloa alarm potraktowano poważnie. W miarę upływających minut, chwytając jedynie podręczne i przypadkowe rzeczy, rzucono się ku terenom wyżej położonym. Dzięki Bogu wyspa jest pochodzenia wulkanicznego i stożek góry wystaje dobre kilkadziesiąt metrów ponad poziom wody. Strach pomyśleć o naszym losie, gdyby Aloa leżała na płaskim jak flądra atolu. A i tak nie mieliśmy pewności, czy przeżyjemy. Anna wraz z grupką kobiet skupionych wokół ojca Andrzeja zaczęła odmawiać modlitwy. Dochodziła jedenasta, kiedy ujrzeliśmy walec wody rosnący na mieliznach na kształt lawiny. Hucząc przeraźliwie, runął na wybrzeże, niwecząc w mgnieniu oka port, kościół i zabudowania miasteczka. Później cofnął się, jakby zawstydzony swoją niszczycielską działalnością. Następne uderzenia fal były słabsze, coraz słabsze.

Kiedy wreszcie odważyliśmy się zejść na dół, mogliśmy z bliska oglądać przerażający obraz dewastacji – połamane palmy, zniszczone zabudowania, ruinę portu. Z ulgą stwierdziłem, że nasze domostwo, dzięki położeniu wysoko na stoku, ocalało. Jakaś zagubiona fala wdarła się tylko na parter, nie naruszając kamiennej konstrukcji budynku. Ku rozpaczy Anny żywioł wyrządził duże spustoszenia w kurnikach i w ogrodzie. W porównaniu jednak z innymi wyspiarzami mogliśmy uważać się za szczęśliwców.

Nie przeszkadzało to Annie, wzorem tubylczych kobiet, zawodzić i narzekać. Jej ostry głos, przypominający zgrzyt noża o szkło, rozdrażnił mnie tak, że szybko wymknąłem się z domu pod pretekstem pomocy dla ojca Andrzeja. Nasz proboszcz, misjonarz polskiego pochodzenia, rzeczywiście zasługiwał na wsparcie. Z kościółka pozostała jedynie część podmurówki i przewrócony, żelazny krzyż. Jednak kapłan nie poddawał się rozpaczy, tylko z innymi zbiegł na dół, ratować co się jeszcze da, szukać topielców z załóg kutrów wyrzuconych na brzeg oraz nieść pomoc potrzebującym.

Popołudnie i wieczór zszedł mi na naprawianiu szkód. Uruchomiłem agregat prądotwórczy, wyłapałem trochę rozpierzchniętego inwentarza, wysłuchałem w radiu wiadomości o wstępnym szacunku strat spowodowanych kataklizmem. Potem poszedłem spać. Od dawna sypiamy osobno. I to wcale nie dlatego, że dzisiaj moja żona tak mało przypomina czekoladową dziewczynę w wieńcu z hibiskusów, która powitała mnie, gdy schodziłem na ląd z wycieczkowego olbrzyma o nazwie „Magellan”. Czy pozazdrościłem wówczas Gauguinowi? A może pociągnął mnie romantyzm ulubionego autora mej młodości Stevensona? Impuls, kaprys?! Kiedy w wieku czterdziestu lat stwierdzamy, że co najmniej połowa życia już za nami, a tymczasem nie wymyśliliśmy prochu, nie odkryliśmy nowych lądów, a co gorsza, nie spotkaliśmy na swej drodze prawdziwej miłości – stajemy się podatni na różnego rodzaju nieodpowiedzialne wariactwa.

Kiedyś miałem wspaniale plany, ogromne ambicje, podobno nawet talenty. I co z nich wyszło? Prowincjonalne belfrowanie, kilka odrzuconych scenariuszy, nigdy nie wydana powieść i krótkie, nudne małżeństwo, zakończone równie banalnym rozwodem. Co się robi w takim momencie? Miałem trochę odłożonych pieniędzy i postanowiłem wypuścić się „Magellanem” dookoła świata. Autopretekstu dostarczyła rekonwalescencja po niezbyt zresztą groźnej operacji. Popłynąłem. Sam! Pokład zaludniały staruchy, przy których biblijny Matuzalem mógłby uchodzić za młodzika. Wschody i zachody słońca okazały się dość podobne, kuchnia podła, partnerzy do brydża marni. Zaś baśniowe porty – Suez, Colombo, Singapur czy Hongkong zwiedzaliśmy zbyt krótko, aby naprawdę je poznać. W Aloa wypadała połowa drogi. Nie znalazłem w sobie siły na przebycie drugiej, przerwałem rejs, przebukowałem bilet na następny. Naturalnie, gdy zostałem z Anną na pierwszą noc – poznałem ją w tawernie, gdzie była kelnerką (urzekła mnie, bo nie chciała pieniędzy), nie przypuszczałem, że zostanę tu na zawsze. Potem przyjąłem zastępstwo w miejscowej szkole, otworzyłem bibliotekę. Zapuściłem korzonki. Jak długo może trwać fascynacja? Mimo europejskiego imienia, moja żona stanowi mieszankę ras – jest córką Chińczyka i Polinezyjki. Okazała się partnerką wierną, w seksie uległą. Dopiero lata miały pokazać, jak bardzo się różnimy i jaką przeszkodę we wzajemnym zrozumieniu może stanowić parę tysięcy lat odmiennej cywilizacji. Obcy jest mi wszelki rasizm, ale czasami patrzę na Annę jak na swego ulubionego czworonoga. Jesteśmy sobie bliscy, potrzebni, ale nigdy nie zdołamy się porozumieć.

Nie mamy dzieci. Lekarz uświadomił nas, że mieć nie będziemy… Jeszcze jedna rzecz, która kładzie się cieniem na nasz związek. Co konkretnie nas dzieli? Pozornie nic. Anna rzadko robi wymówki. Cierpi, gdy czytam zbyt długo książkę, gdy zasiedzę się do późna u ojca Andrzeja, czy wreszcie, kiedy zbyt długo nie wracam z samotnej włóczęgi po wyspie. W jej biernym oporze kryje się sprawdzona metoda. Niby na wszystko się zgadza, ale… Nigdy już nie wrócę do Europy. Anna nie chce. Już Honolulu i Auckland, jedyne dwa większe ośrodki, które odwiedzała, przeraziły ją swoją wielkomiejskością. Być może przypuszcza, że cywilizacja mogłaby zabrać mnie na zawsze. Nie potrafię zadawać jej bólu, więc nie forsuję swych pragnień. Jest, jak jest…

* * *

Potrzebowałem tego spaceru. Zerwałem się przed świtem (zauważyłem ostatnio, jak zmniejsza się moja potrzeba snu – zapowiedź starości?). Znam na wyspie każdą ścieżkę, nie jest to zresztą trudne. Tego ranka poszedłem nad morze, daleko poza osadę, jak najdalej od ludzi… W pewnym stopniu wędrówka zastępowała mi modlitwę. Wyzwalała mnie na krótko z przyziemności, zbliżała do absolutu.

– Czy to herezja? – spytałem raz ojca Andrzeja.

– Pana Boga nie interesują twoje słowa, lecz dusza. Podejrzewam, że jest mocno znudzony, gdy zalewa Go ocean modlitewnych sloganów…

Najszersze plaże znajdują się w południowej części wyspy. Czyste, bezludne, stwarzają nadrealne wrażenie. Dziś szerokie pasmo piasku wyglądało jak śmietnik. Wszędzie piętrzyły się gałęzie, szczątki desek, mierzwa wodorostów, tu i ówdzie połyskiwały szybko schnące kałuże wody i śnięte ryby. Do padliny zlatywały się mewy, a spod nóg uciekały ogromne kraby.

Szedłem powoli skrajem wody, gdy w pewnym momencie dostrzegłem na rumowisku sztucznych skał, stanowiących pozostałość falochronu wzniesionego przez Amerykanów podczas II wojny światowej, zaklinowany, ciemny kształt przypominający cielsko martwego walenia. Wskoczyłem do wody, przebrodziłem kilkadziesiąt metrów i wspiąłem się na pokryte glonami kamienie. Wznosiły się dokładnie w miejscu, w którym płycizna raptownie załamuje się, przechodząc w podwodne urwisko. Gdy byłem młodszy, z upodobaniem przychodziłem skakać i nurkować właśnie za starym falochronem.

Tymczasem rzekomy waleń okazał się budką telefoniczną, wykonaną z ciemnego metalu, bez drzwi, po których szczerzyły się wyrwane zawiasy. Natomiast okien konstruktorzy najwyraźniej nie przewidzieli. Wewnątrz pachniało glonami, morską wodą, w rogu przycupnęła rozgwiazda. Nie było tarczy do wybierania numerów, ale na widełkach spoczywała masywna słuchawka. Odruchowo ją podniosłem.

– Słucham, jaki numer zamawiasz? – powiedział prawie natychmiast melodyjny głosik.

– To jest czynne? – wykrztusiłem zaskoczony.

– A dlaczego miałoby być nieczynne. Jaki numer zamawiasz?

Najwidoczniej właścicielka urokliwego głosu była telefonistką. Chyba jednak z Lahoe… Wszystkie panienki z Aloa doskonale znałem po głosie i lubiłem czasami (ku niezadowoleniu Anny) podroczyć się z nimi przez telefon. Zresztą większość miejscowych dziewcząt znałem jeszcze ze szkoły, gdzie od lat, jak wspominałem, prowadziłem w niepełnym wymiarze kurs literatury francuskiej.

– Czy prosi pan o jakieś połączenie? – powtórzył głos, bez najmniejszego śladu zniecierpliwienia.

– Nie, dziękuję.

– W takim razie do usłyszenia.

Rozległ się miły dla ucha sygnał i głosik się wyłączył. Odłożyłem słuchawkę z pewnym żalem. Potem obejrzałem budkę od wewnątrz i zewnątrz. Zauważyłem kabel grubości tęgiego palca, który wił się po skałach i niknął w morzu. Podziwiałem jego wytrzymałość. Sądząc po śladach na obudowie budki, żywioł musiał nieźle telepać telefonicznym pudełkiem. Skąd mogło ją tu przynieść? Z Aloa – wykluczone, wszystkie nasze budki miały standardowe kształty i nie przypominały tej znalezionej. Do Lahoe było ponad pięć kilometrów, a do sąsiedniej wyspy…

Podkusiło mnie, żeby wrócić. Telefonistka odezwała się prawie natychmiast.

– Czy mogłaby mnie pani poinformować, gdzie mieści się centrala?

– Oczywiście w Aloa! – odpowiedziała po ledwie dostrzegalnej pauzie.

– W takim razie powinniśmy się znać.

– Pracuję od niedawna.

Argumentacja nie trafiła mi do przekonania. Zresztą sądzę, że po wczorajszych zniszczeniach i powolności miejscowych majstrów, rekonstrukcja centrali powinna zająć co najmniej tydzień. Zapytałem więc:

– Jak poradziliście sobie z uszkodzeniami?

– Jakimi uszkodzeniami?

Miałem dość tych odpowiedzi pytaniem na pytania. Właścicielka słodkiego głosiku najwyraźniej robiła mnie w konia. A może tylko chciała mnie w ten sposób poderwać?

– Proszę pani – zacząłem ostro – stoję pośrodku plaży…

Przerwała mi:

– Dlaczego zacząłeś używać tak dziwnych słów? Co znaczy plaża?