Изменить стиль страницы

Pewien fragment zapadł Halowi głęboko w świadomości, pozostawiając niezatarte wrażenie: ukazał się las, wielki, widocznie jeszcze nie pomniejszony, pozornie kamienistym podłożu. Nadjechały dwa traktory, które z zamontowanych beczek opryskały czworokąt wokół lasu. Następnie zjawił się duży, zmotoryzowany zbiornik i opylił część czworokąta. Odbyło się to bardzo szybko. I oto las umarł – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie umarł jednak, jak od trucizny, lecz zniknął, został zżarty. Liście i gałęzie pokryła szara masa, przewalająca się wszędzie i zostawiająca po sobie gołe pnie, z których ponuro sterczały ku niebu nieliczne gałęzie. Kiedy ta fala wtargnęła już na głębokość trzydziestu metrów, zbiornik nadjechał ponownie. Wzdłuż swej poprzedniej trasy rozlał teraz jakąś rzadką ciecz, która stopniowo, ale niepowstrzymanie zaczęła żyć, otaczała sobą nagie pnie i gałęzie, pokrywając je bielą. Zbliżenie: Niezliczone, żywe włókna oplotły drzewo, delikatny, nieprzejrzany splot przenikał szczeliny i pory, niczym grzybnia! Powstawał, rozrastał się, wędrował, niszczył – i ginął! Gałęzie pnie butwiały. Dokoła unosił się w powietrzu gęsty pył, a biała fala parła naprzód, zostawiając za sobą brzydką, brunatnoczarną równinę, pozornie martwą, nieurodzajną.

Znowu nadjechał zbiornik. Tym razem opryskał wszystko czymś żółtym. Po kilku chwilach zaczęło tam kipieć, parować i fala ruszyła do przodu.

Nagle Hal przypomniał sobie Res, stojącą w specjalnym ubraniu wśród potoku drobnoustrojów w Afryce.

Teraz nastąpił widok ogólny: Hal poczuł się nieswojo, oblał go pot. Widział zielone pasmo lasu, w które bezlitośnie wgryzała się już pierwsza fala. W kilku miejscach spożyła wszystko i – zginęła pod działaniem rozpylanej przez traktor substancji. To samo stało się z białą grzybnią. Zginęła po zaatakowaniu ostatniego pnia. Hal nie wątpił, że w ten sam sposób zginie również parująca fala. Wszystko odbywało się niezwykle szybko, ale nie dzięki kamerom do zdjęć przyśpieszonych. Stosując tu pojęcia makrosów, można było stwierdzić, że fala zniszczenia parła do przodu szerokim frontem z szybkością jednego metra na dziesięć minut.

Trzecia fala pozostawiła po sobie – co ujawniło wyraźnie zbliżenie – luźną ziemię o strukturze drobnoziarnistej. Teraz ukazały się kombajny z pługami, bronami i siewnikami, sprzężonymi w jeden kompleks. Nastąpił komentarz: w ciągu sześćdziesięciu godzin wzejdzie tu każde dowolnie wybrane ziarno… Hal zastanawiał się nad losami fauny z tego obszaru, ale nie pytał centrali; nie wątpił, że również ten problem został już rozwiązany.

Obraz zmienił się: po grubej blasze przesuwał się walec, zraszając ją w niektórych miejscach i zostawiając w ten sposób za sobą deseń. Hal zaczął się już dziwić, dlaczego to ujęcie trwa tak długo, kiedy zauważył, że nawilżone miejsca uwydatniają się coraz wyraźniej, rozrastając się bujnie. Wyglądało to tak, jakby przypalały się tam i zwęglały omlety. Czarniawe pęcherzyki pękały, opadały i ulatniały się w postaci czarnej próchnicy, zakłócając ostre kontury desenia. Wkrótce z blachy opadł na ziemię ciemny pył. Teraz pojawili się dwaj mężczyźni i unieśli płytę, aby umożliwić widok kamerze. Hal nie wiedział już, czy śni: odciśnięty poprzednio deseń przeżarł blaszaną płytę na wylot. To, co pokazywali mężczyźni, wyglądało na skrzydło tworzonej w ciężkim trudzie filigranowej, artystycznej bramy.

Hal zerwał z głowy hełm. Skóra piekła go. Pot sprawiał, że ubranie i włosy kleiły się do ciała. Niesamowite! Co za opanowanie mikrokosmosu, jakie perspektywy! Rozentuzjazmowany zaczął wyobrażać sobie, co można by zmienić, jakie rozwinąć katalizatory! Najchętniej zerwałby się z miejsca, obiegłby szklarnię i wyściskałby tych, którzy to odkryli. Spojrzał niecierpliwie na Djamilę, potem na Res. Widocznie jednak projekcja trwała nadal. Djamila chłonęła obraz z takim samym podnieceniem, jak poprzednio on sam.

Hal zapragnął nagle podzielić się z kimś swymi wrażeniami, chciał, aby jego zachwyt stał się udziałem wszystkich. Res! Siedziała pochylona nienaturalnie do przodu, z półotwartymi ustami, rozgorączkowana, z twarzą błyszczącą od potu. Zacisnęła kurczowo pięści, aż zbielały jej kostki dłoni. Wyglądała na tak podekscytowaną, że Hal poczuł o nią przez chwilę strach i postanowił przerwać tok jej rozmyślań. Potem zmienił jednak zdanie: Res, która wtedy brodziła wśród potoku drobnoustrojów, nie załamie się tak łatwo!

Nie musiał już obserwować filmu, wszystko stało się jasne. Nawet jeżeli tamci pokazali im kilka przykładów, choćby najbardziej przekonujących, to Hal wiedział doskonale, że jego wyobrażenie w tym kierunku nie jest wcale pełne. I co tu się dziwić, że owe drobnoustroje pożerają nasz beton. Powstrzymanie tego potoku będzie śmiesznie łatwe. Ani Hal, ani prawdopodobnie Res nie wątpili już w to, że ów pochód drobnoustrojów mogli spowodować ich obecni gospodarze. Ale w jakim celu?

Poczuł nagle, że ogarnia go radość połączona z satysfakcją. To dobrze, że Mexer poniósł porażkę. Kogoś takiego jak Res nie spławia się jak pierwszego, lepszego! Ale teraz nadeszła już pora, żeby ona zaczęła działać!

Nareszcie! Gwen spocony zdjął hełm. Zerknął na Hala, ich spojrzenia spotkały się. Prawdopodobnie myśleli o tym samym, wstali bowiem i podeszli do siebie.

– Sądzisz?… – zapytał z podnieceniem Gwen.

– Tak. – Hal skinął głową.

– Przerywamy? – Gwen wskazał na transopter.

– Nie odbieraj im tej przyjemności – zaprzeczył Hal z uśmiechem, wskazując na Djamilę i Res. – Tymczasem nic złego nie może się wydarzyć, potok jest zahamowany.

– To nic – odparł Gwen. – Ale może mają środki zapobiegawcze. Wsiądą raz, dwa do samolotu, opryskają i gotowe!

– Tak, a ten środek załadują do naparstka – zadrwił Hal. – Ciekawe tylko, po co by to robili.

Gwen spojrzał na niego zaskoczony.

– Właśnie – odparł zamyślony, po czym podszedł do radiostacji.

XX

Taka była właśnie Res: kiedy Gwen połączył się z nią przez wideofon, opalała się właśnie. Nie zadała sobie nawet trudu, aby się ubrać. Widocznie, słysząc sygnał, wcisnęła przycisk aparatu nogą, a teraz witała go niedbale:

– Cześć, Gwen, a jednak się odezwałeś? – Jej obojętny ton kłócił się z uniesionymi i zmarszczonymi brwiami, które regularnym rysom jej twarzy nadawały wygląd jakby zaciekawionej wiewiórki. Domyślała się, po co się z nią skontaktował.

– Wytępimy je – powiedział Gwen niezbyt jasno i jakby zbity nieco z tropu.

– Kogo chcesz wytępić? – zapytała ironicznie Res.

– Do diabła, rusz trochę głową. Siedzę na tych Wyspach Podwietrznych i jest mi cholernie ciężko cię złapać! – ofuknął ją bez złości Gwen. – Postanowiliśmy policzyć się przy pomocy maluchów z tymi twoimi zaprogramowanymi bestiami.

– Ach! – Res z całym spokojem uniosła się trochę. – Już? – zapytała ironicznie. – No więc! – Wstała i rozejrzała się wokoło, szukając ubrania.

– Co znaczy: no więc?

– To znaczy, że po pierwsze prześlę znowu moją pracę do Akademii, z takim pismem w załączeniu, że im pójdzie w pięty, a po drugie masz powiedzieć mi natychmiast, kiedy oni tu będą.

– Najlepiej byś zrobiła, gdybyś przybyła tu jak najszybciej – powiedział Gwen nieco zakłopotanym tonem – i odleciała potem razem z nami!

– Coś podobnego! – Res powiedziała tylko tyle. Po jej twarzy przemknął cień triumfu.

– Nie było też o co się dąsać – zauważył Gwen. – Tydzień wcześniej czy później nie odgrywa już roli.

– Widać, że nie masz do czynienia z ludźmi w tym mieście. – Machnęła ręką. – A poza tym, czy nie” mogłam się stęsknić za dziećmi? Zresztą zostawmy to. Przylecę do was. Ale postaraj się, żeby to nie trwało długo, proszę cię.

Jeszcze tego samego wieczoru przyleciała samolotem. W jaki sposób uzyskała tak szybko zgodę na Jot transoceaniczny, pozostało zagadką, tym bardziej że leciała maszyną sterowaną ręcznie. Pilot śpieszył się, nie mógł doczekać się już powrotu, widocznie czuł się nieswojo wśród tych licznych promieni wiodących i blokujących wokół wyspy.