Изменить стиль страницы

Pomiędzy kompleksami budynków przechodziły jakieś rury. Nad całością, nie wyłączając nawet najwyższych budowli, wznosiły się smukłe wieże, które – jak raczej można się było domyślić, niż dostrzec z tej odległości – były połączone ze sobą siecią lin.

Sporo lśniących nici wychodziło stąd na dół, do poszczególnych budynków. Nad całym obszarem rozpościerał się słoneczny, nie zmącony niczym błękit nieba.

– Czy to wymarłe miasto? – zapytała Gela tak, jakby rozmawiała z sobą samą.

– A te istoty latające? – zaoponowała Carol.

– Może to automaty – odparła Gela z wahaniem.

– Skąd przyszedł ci do głowy ten absurdalny pomysł, że miasto jest wymarłe? – zapytał Ennil.

– Żadnej pary, żadnego dymu ani smogu. – Gela wzruszyła ramionami. – Dym jest od niepamiętnych czasów pewną oznaką ludzkich domostw, o tym wiedzieli już nasi przodkowie! – Ton głosu Geli był tylko częściowo poważny.

– Tak, jeszcze przed potopem – zauważył Ennil. – Ostatecznie my również staramy się od lat utrzymać nasze miasta w czystości!

– Ale bez rezultatu – dodała zjadliwie Carol. Zaczęła deklamować ironicznie: – Wymogi perspektywiczne ciągle jeszcze ustępują miejsca powszednim potrzebom. Karl przez swoją maszynę marnuje w ciągu jednej sekundy tyle tlenu, ile dziesięciu ludzi wdycha w ciągu kilku minut. Nie wspomnę już nawet o tych szkodliwych gazach, które helikopter zostawia za sobą. A ty, Charles, nawet palisz! Podczas gdy maszyna Karla jest niestety niezbędna, ty szkodzisz sam sobie, a nawet więcej, zarażasz też swoje otoczenie. Może spotkamy wreszcie istoty – tu Carol w komicznym błaganiu przewróciła oczyma i załamała ręce – które nie tylko dysponują techniką przyjazną naturze, ale są również wolne od takich wstrętnych nałogów!

– Wstrzymaj się – zawołał Ennil ubawiony i przerażony zarazem. – Żałuję tego. Nie wiedziałem wcale, że jestem takim złym człowiekiem. Obiecuję ci jednak…

– Coś zbliża się do nas – przerwał ich przekomarzania Chris. – Karl, opuść się trochę, żebyśmy mogli w razie konieczności skryć się w tamtych krzakach.

Równina, która początkowo wydawała się żółtawozielonym i dosyć monotonnym obszarem, w miarę zbliżania się do miasta przekształcała się w pas krzaków, przechodząc stopniowo od niższych zarośli do coraz wyższych i obejmując najwidoczniej całe osiedle. Karl skierował maszynę ku wysokiej grupie krzewów.

To, co Chris zauważył, zbliżało się szybko. Prawdopodobnie był to aparat lotniczy o olbrzymich rozmiarach. Połyskując metalicznie, nabierał wysokości. Wyglądał teraz jak rozciągnięty trójkąt równoramienny, lecący wierzchołkiem do przodu. Kadłub przechodzący wzdłuż całego trójkąta miał szpary w kształcie okien.

– Im nie chodzi o nas! – powiedział Karl.

– Przelecą nad nami, i to bardzo wysoko – dodał Ennil.

Maszyna rosła w oczach, wreszcie wypełniła sobą całe pole widzenia i przesłaniając niebo przemknęła nad nimi. Dopiero teraz dał się słyszeć ryk silników, które zagłuszyły lecący na niskich obrotach helikopter.

Maszyna dość szybko zniknęła w oddali, ale grzmot rozbrzmiewał jeszcze przez jakiś czas w powietrzu.

– O Boże – szepnęła Carol.

– Tak – powiedział Ennil – dym i wyziewy, które zostawił za sobą, są całkiem niezłe. – I Ennil pokiwał głową, jakby z uznaniem.

– Cicho bądź! – syknęła Carol.

– No, Chris, co powiesz o naszym mieście? Gela nie mogła się powstrzymać od zadania tego pytania.

Chris uśmiechnął się.

– Nie widziałem jeszcze ani jednego mieszkańca.

Gela dała mu po koleżeńsku kuksańca pod żebra.

– Uparciuch! – powiedziała.

Karl obrał właściwy kurs. Im bardziej zbliżali się do miasta, tym więcej dostrzegali szczegółów, ale jednocześnie coraz mniej wyraźne stawały się budynki stojące z lewej i z prawej strony. Miasto rosło w oczach.

– Spróbujemy przelecieć górą – zawołał Chris. Stał z przygotowaną kamerą.

Znajdowali się już tak blisko, że najbliższy budynek wypełniał sobą całe pole widzenia, zasłaniając tło.

– Mam nadzieję, że się nam uda – zastanawiał się Karl. – Wieziemy duży ładunek paliwa.

Udało się. Kiedy z boku wyłoniła się przed nimi ogromna, porośnięta kępami roślin powierzchnia – widocznie dach budynku – Karl chciał wyrównać lot, ale Chris zawołał: – Spróbuj wznieść się jeszcze wyżej, teraz jeszcze za mało widać.

Maszyna wzbiła się o następne tysiąc stóp, ale potem odmówiła posłuszeństwa. Silnik pracował z wysiłkiem.

– To oni! – wykrzyknął pierwszy Charles z twarzą przyklejoną do okna i zastukał w szybę.

Istotnie, nie ulegało wątpliwości, że przed nimi, w odległości mniej więcej dziesięciu tysięcy stóp, znajdowali się ludzie, tacy jak oni, wprawdzie niewyraźni jak cienie, bo zbyt odlegli, ale jednak ludzie. Siedzieli przy stole, jeden z nich tyłem do helikoptera, dwaj profilem, ostatni przodem.

– Oni jedzą – szepnęła Carol. – Tak, oni jedzą!

Rzeczywiście, sprawiali wrażenie, jakby jedli śniadanie.

Helikopter, warcząc, wisiał w powietrzu.

Ludzie olbrzymy, synowie niebios, siedzieli za sztuczną, przezroczystą przegrodą ze śliskiego materiału. Nagrzane powietrze migotało w słońcu.

Chris wziął lornetkę i spoglądał przez nią długo. – Tak, to ludzie – orzekł wreszcie, oddając lornetkę Geli.

– Muszę zejść niżej – przypomniał im Karl.

– Jeszcze trochę – upierał się Chris.

Gela przyglądała się twarzom olbrzymów. Efekt falującego, zniekształcającego ruchu powietrza powiększało drżenie jej rąk. Ale w twarzach olbrzymów poruszało się coś jeszcze; oni żuli! Usta poruszały się po to, aby coś powiedzieć lub przełknąć i wypić.

– To ludzie – powtórzyła Gela szeptem. – Ludzie olbrzymy… – Podała lornetkę Karłowi.

Carol i Charles spoglądali na zmianę przez drugą lornetkę. W kabinie zapadło całkowite milczenie.

Po chwili pomiędzy nimi a olbrzymami znalazła się grupa krzewów. Karl utrzymywał nadal helikopter na nie zmienionym pułapie. Poprzez gałęzie widoczne były fragmenty całej scenerii.

– Możesz lądować – Chris powiedział to tonem, jakby przebywał w tej chwili myślami daleko. On również spoglądał na stół w oddali.

Silnik umilkł. Nagła cisza wzbudziła w nich niepokój.

Na lewo od krzewów, które nawet nie dawały się ogarnąć wzrokiem, można było dostrzec ludzi. Różnili się między sobą tylko kolorami, podobni do migocącego obrazu na ekranie telewizora.

Carol, która do tej pory opierała się o przednie okienko kabiny, opadła na fotel drugiego pilota. Przetarła dłońmi twarz, po czym spojrzała przed siebie w zamyśleniu.

– Co się stało, pani doktor? – zawołał Charles. – Nie cieszysz się? Mamy dużych, no, olbrzymich braci. Jedno z podań urzeczywistniło się, to wielkie wydarzenie w naszej historii! Oni tam siedzą i jedzą śniadanie!

– Oni są po prostu za ogromni, rozumiesz? Za ogromni! – Carol wykrzyknęła to tonem, który zwrócił uwagę innych. Jej głos wyrażał rozpacz albo bezsilną kapitulację przed zadaniem przewyższającym ludzkie siły.

– Co ci się stało, Carol? – zapytała Gela. – Charles ma rację. To jest chwila, jakiej nikt inny nie przeżył do tej pory, to jest… – przez chwilę szukała odpowiednich słów – to jest tak, jakby do naszych przodków zstąpił sam Bóg albo coś w tym rodzaju.

– Przecież wiem o tym i cieszę się tak samo jak wy. Tytko… – Carol mówiła z wahaniem – boję się, że to wszystko może skończyć się na samej radości, rozumiecie? Platoniczna radość, dla nas i dla naszych potomków. A może wiecie, w jaki sposób moglibyśmy nawiązać z nimi kontakt, porozmawiać, nauczyć się czegoś od nich? W jaki sposób? – Carol wzruszyła ramionami. – Spójrzcie tylko. Jesteśmy oddaleni od nich o wiele mil, a już wypełniają sobą całe nasze pole widzenia. Im bliżej podejdziemy, tym mniej będziemy właściwie widzieli. Wtedy nie będą to dla nas ludzie, tylko płaszczyzny o gruboziarnistej strukturze lub czarne, przesłaniające słońce plamy. Przypomnijcie sobie ich podeszwy! Możemy stać na ich dłoniach, nie wiedząc o tym. Możemy patrzeć na ich skórę, myśląc, że jest to, powiedzmy, krajobraz wulkaniczny czy też pustynia. A oni? Jeżeli nie zachowamy odpowiednich środków ostrożności, mogą wciągnąć nas do nosa przy oddychaniu i nawet przy tym nie kichnąć…