Oleg Diwow
Najlepsza załoga słonecznego. Tom 2
Z języka rosyjskiego przełożył Eugeniusz Dębski
Nie pasowali ani do miejsca, ani do przestrzeni.
No to kim mieli zostać, jak nie bohaterami?
księżniczka Lea
Część druga. Poza Ziemią
Latarnia na Cerberze wbrew swojej nazwie nie spełniała funkcji nawigacyjnych. Służyła tylko jako głośny korek czy może raczej zatyczka sygnałowa. Na oblodzonym kawałku żelastwa, jakim był dziesiąty glob Układu Słonecznego, trzymała się sensorowymi mackami jedynej wartościowej rzeczy, jaka tam się znajdowała – kontrolowała żyłę uranu. I gdyby jakiś idiota (bo jedynie idiota leciałby po uran taki kawał drogi) tylko przysunął się do żyły, latarnia zamiast dyżurnego OK wysłałaby w przestrzeń alarmujący wrzask.
To niezawodne i praktycznie wieczne ustrojstwo zamontowali kiedyś na Cerberze marsjańscy geolodzy. Red City było w tych czasach jeszcze lojalne, pławiło się w ziemskich inwestycjach, o niezależności nawet nie myślało i nie korzystało z usług przemytników. Grupy badawcze Marsjan szwendały się po Słonecznym za pieniądze Ziemian i wszędzie upychały latarnie i czujniki. Jak się potem okazało, wysyłane na Błękitną Planetę informacje o odkrytych złożach ujmowały jedynie połowę stanu faktycznego. Wszystko to, co Red City przemilczało i zachowało dla siebie, było bogatsze, zasobniejsze, a do tego znajdowało się w ciemnych kątach wewnątrz Pasa, które koloniści zbadali porządnie, a Ziemianie wcale. Tak więc kiedy Mars ogłosił się republiką, a Ziemia zastosowała twardą blokadę, właśnie w tych ukrytych punktach rebelianci rozmieścili bazy przemysłu wydobywczego. Zamaskowanych kosmodromów na powierzchni Czerwonej Planety było wystarczająco dużo, by towar jakoś przesączał się na glob i docierał do klienta.
Oczywiście aneksję złóż na Cerberze Marsjanie znieśli bez słowa protestu, ponieważ i tak mieli tam za daleko. Ziemski remontowiec przestroił latarnię i od tego momentu nie pisnęła ani razu niczego poza OK, OK, OK. Co dowodziło, że choć wśród przemytników można było natknąć się na durnia, to sensowni ekonomiści należeli do większości.
Tak więc latarnia pełniła służbę, wojsko zatrzymywało podejrzane ciężarówki, policjanci węszyli w Pasie, a Red City uparcie zaprzeczało, jakoby nielegalne wydobycie było finansowane na poziomie rządowym. Czasem Marsjanie aresztowali jakiegoś przesadnie gamoniowatego handlarza i urządzali sądową pokazówkę. Po czym przestępca, z powodu braku na Czerwonej Planecie więzień, udawał się do aresztu domowego, skąd prowadził nadal swoją nielegalną działalność, potrzebną jak woda gospodarce nowej republiki. Na jej własnym globie zasobów było mało, a Wenus, nieposiadająca – oficjalnie – własnej floty, za każdy gram wzbogaconego uranu płaciła żywą gotówką. Inna sprawa, że pieniądze, tak czy inaczej, szły z Ziemi, której z kolei Wenus raz na jakiś czas podrzucała do banków zarodków swoje w odróżnieniu od ziemskich zdrowe jajeczka. Głupia sytuacja, wszyscy się z tym zgadzali i tylko ambicje ziemskich menadżerów nie pozwalały dojść do zgody z byłymi koloniami. Alians jednakże wykluwał się sam. Ziemi szło zbyt kiepsko, musiała przyznać, że metody siłowe nie zdają egzaminu i należy negocjować z separatystami. Nadchodzące Zebranie Akcjonariuszy zamierzało rozwiązać ten problem raz na zawsze, a jednym ze skutków przejścia od zimnej wojny do prawdziwego pokoju miało być demonstracyjne rozwiązanie floty wojennej.
Mądry Wujek Gunnar przewidział tę sytuację już podczas drugiej kampanii marsjańskiej. Admirał floty długo i usilnie myślał, aż uznał, że uratować go od honorowego przejścia do rezerwy może tylko wykrycie przeciwnika zewnętrznego, jednakowo niebezpiecznego dla wszystkich planet. Wezwał więc do siebie szefa wywiadu i kazał sobie streścić posiadane dane o Obcych. Ale choć informacji było sporo, to żadna nie wydała mu się przekonująca, a mówiąc szczerze – temat Alienów cuchnął lekką schizofrenią. Tym niemniej Wujek Gunnar zorganizował przeciek pewnych danych do Sieci i czekał, co się wykluje.
Odzew nadszedł nie tylko od strony drobnych Akcjonariuszy, ale też od Rady Dyrektorów. Ludzie pohałasowali trochę i jakby się uspokoili. Za to zarząd globu wezwał Königa na rozmowę, z której ten wyszedł blady. Od tej pory każde gadanie o Obcych w murach admiralicji wywoływało konsekwencje służbowe, a sam Wujek Gunnar wpadał w depresję. Wcześniej też zdarzało mu się występować w charakterze usłużnej marionetki, jednak teraz już się nie szczypał i ślepo realizował linię władzy cywilnej. Dokładniej, pogonił Grupę F na Marsa, chociaż mocno powątpiewał w sens wysyłania elitarnej brygady na operację wybitnie typu policyjnego.
Nie zdając sobie z tego sprawy, König osiągnął to, co zaplanował. Myśl o tym, że kosmos może być wrogi, nie wywołała co prawda natychmiastowego odzewu w umysłach Ziemian, ale została gdzieś tam w podświadomości. Socjologowie odnotowali, że wynik głosowania nad likwidacją floty wcale nie musi być taki jednoznaczny. Niestety, za decyzją o przerobieniu okrętów wojennych na transportowce kryły się pieniądze, jakich Wujek Gunnar nawet nie podejrzewał, poza tym zarówno Mars, jak i Wenus uzależniały rozwój kontaktów handlowych od likwidacji ziemskich środków nacisku, czyli floty. Ekonomia i polityka zawisły nad wojskowymi astronautami i miały ich zmiażdżyć.
Oczywiście w świetle takich problemów nikogo nie obchodziło, że Uspienski, chcąc zaspokoić swoją ciekawość, za służbowe pieniądze wysłał na skraj świata jakiegoś Abrahama Feina. Zwłaszcza że dowódca Grupy F do polityki się nie pchał, wszystkie swe ambicje w zakresie intryg zaspokajał, gryząc się z admiralicją. Poza tym admirał Raszyn zachowywał się jak uczciwy służbista. Nikt go więc na razie nie ruszał. Także drobne przepuszczanie pieniędzy nie sprawiało wrażenia przestępstwa, które zasmarowałoby nieskalaną reputację sławnego astronauty. Flota miała aż nadto dowódców z reputacją krwawych potworów – przy nich Uspienski wyglądał jak rycerz bez skazy, na kozła ofiarnego w ogóle się nie nadawał.
Dlatego Grupa F ruszyła na Marsa, i to nie zwyczajnie, a na boosterach. Zaś w Sieci niemal codziennie pojawiały się materiały przypominające Akcjonariuszom o bestialstwie wojskowych, przez których zginęło znacznie więcej cywilnej ludności, niż mogła sobie na to pozwolić wycieńczona z powodu genetycznego deficytu Ziemia.
A scout „Ripley” wolno zbliżał się do strefy aktywnych poszukiwań. Abraham Fein uważnie kontrolował pracę załogi i szeptał w duchu nieumiejętnie złożone modlitwy. Religijność uważana była na Ziemi za coś w rodzaju choroby psychicznej, ale Fein teraz miał to w nosie. Przekonany o istnieniu Alienów potrzebował co najmniej wsparcia Bożego.
Modlił się więc, żeby zamiast Obcych odkryć jedynie piratów.
Dobre pół wieku przed Północą, w epoce rozkwitu nauki i przemysłu, kiedy surowców oraz produktów było jeszcze w bród, piractwo na handlowych szlakach Słonecznego kwitło i uważano je za dochodowy interes. Moralność społeczeństwa upadła, tak więc wiele kompanii posiadających własną flotę zabawiało się przechwytywaniem ładunków konkurencji. Dlatego holowniki latały w towarzystwie zbrojnej eskorty, która zawsze mogła odskoczyć w bok, w kierunku widniejącego na ekranie radaru kuszącego stateczka. Wróciwszy ze zdobyczą, eskorta nieraz odkrywała, że jej własny podopieczny leci z opróżnionymi ładowniami, zaś kapitan, ucieszony, że wszyscy żyją, wali z gwinta schowany na taką okazję bimber.