Изменить стиль страницы

Tomek uśmiechnął się wyrozumiale do zabobonnego towarzysza. Położył zawiniątko na ziemi, po czym szybko rozsupłał duży węzeł. Rozwinął skórę. Zdumieni chłopcy ujrzeli sporą woskową kulę. W jednym miejscu wyschnięty wosk był pęknięty. Tomek wcisnął palec w szczelinę, rozszerzył ją, a wtedy ujrzał kłąb wysuszonych roślin, zwierzęcych włosów oraz kły i pazury.

– Cóż to może być? – zdumiał się.

– Fetysz59[59Wszystkie przedmioty, którymi ludy pierwotne oddają cześć boską, zwą się fetyszami. Fetysz zwierzęcy jest totemem.], wielki fetysz – szepnął Sambo z nabożną czcią. – Chociaż jesteś wielki czarownik, buana, włóżmy to lepiej z powrotem do dziupli.

Tomek nie był zaskoczony przestrachem młodego Samba. Wiedział, że wielu uczonych uważało fetyszyzm za najstarszą religię murzyńską. Kult ten rozpowszechniony był szczególnie w Afryce Zachodniej. Każdy fetysz reprezentował jakiegoś ducha. Z tego też względu fetysze otaczano czcią i zwracano się do nich z różnymi prośbami. Fetyszem mógł być każdy przedmiot, jak: kamień, kawał drewna, kości zwierząt bądź zwierzęta.

Tomek jeszcze raz uważnie przyjrzał się woskowej kuli. Z łatwością rozpoznał, że kły oraz pazury znajdujące się między ziołami i włosami należały do lamparta.

– Buana, Sambo włoży to do dziupli i uciekajmy stąd – szepnął Murzyn, rozglądając się trwożliwie.

Tomek nie podzielał jego obaw i nie miał ochoty rozstawać się z fetyszem. Postanowił zabrać go dla ojca, który kolekcjonował różne ciekawostki z podróży po świecie. Nie namyślał się długo. Pośpiesznie owinął kulę w skrawek lamparciej skóry.

– Masz rację, że najlepiej będzie, jeśli znikniemy stąd jak najprędzej, lecz fetysz zabieram jako upominek dla ojca – odezwał się Tomek.

– Buana, nie rób tego – doradzał zaniepokojony Sambo. – Duch się pogniewa i będzie bardzo źle.

– Duchy nic nam nie zrobią, bo istnieją tylko w twojej wyobraźni.

– Nie mów tak, buana! Duchów jest bardzo, bardzo dużo! Są duchy złe i dobre. Sambo zawsze składa ofiary złym duchom.

– Oj, Sambo, Sambo! Dlaczego składasz ofiary złym duchom? Przecież to grzech! Módl się do jednego dobrego i sprawiedliwego Boga, a nie stanie ci się żadna krzywda.

– Nie, buana, Sambo jest mądry i wie, co robić. Dobry Bóg i tak będzie dobry, a jak złe duchy dostaną ofiarę, to nic Sambowi nie zrobią. Uciekajmy stąd szybko!

– No, dobrze, porozmawiam z tobą przy sposobności na temat twoich duchów. A teraz rzeczywiście wracajmy do obozu.

Pobiegli w kierunku obozowiska, nie podejrzewając nawet, że od dłuższej chwili byli pilnie obserwowani. Otóż kiedy miodowód przyfrunął na polanę, z przeciwnej strony dochodził do niej stary, dobrze zbudowany Murzyn. Natarczywy głos ptaka od razu zwrócił jego uwagę. Cofnął się więc w krzewy, niespokojnie spoglądając w kierunku, skąd nadleciał wszędobylski i ciekawski miodowód. Wkrótce też ujrzał nadchodzących chłopców. Gdy Sambo wspinał się na baobab, Murzyn odruchowo chwycił za rękojeść noża, ale widok sztucera w rękach młodego białego człowieka skłonił go do zachowania ostrożności. Czekał drżąc z gniewu i niepokoju. Chłopcy rozglądali się na wszystkie strony, co wykluczało możliwość zaskoczenia. Tomek schował zawiniątko za pazuchę i obaj z Sambem pospiesznie wrócili do obozu. Stary Murzyn dążył za nimi trop w trop. Widział Tomka wchodzącego do namiotu, policzył tragarzy, których zachowanie świadczyło o tym, że nie mieli zamiaru zwijać obozu, po czym mrucząc tajemne zaklęcia pobiegł szybko na północ.

Zaledwie noc zapadła nad dżunglą, na polanie wokół zbutwiałego baobabu zaczęły się dziać dziwne rzeczy. W srebrzystej poświacie księżycowej widać było zgromadzonych kilkunastu Murzynów. Każdy z nich trzymał w ręku jakieś zawiniątko. Od czasu do czasu przykucali na ziemi, obrzucając się wzajemnie nieufnymi spojrzeniami. Jeden z zebranych – stary Murzyn – usunął głaz sterczący u stóp drzewa. Wydobył spod niego mały żelazny kociołek i duży ludzki czerep. Inni rozniecili ognisko i umieścili nad nim kociołek napełniony wodą. Wkrótce woda gotowała się bulgocąc, a stary Murzyn szeptał zaklęcia, wsypywał do wody miałko utarty proszek, liście ziół i korzenie roślin, po czym przykrył kocioł płaskim kamieniem. Murzyni kołem przykucnęli przy ognisku. Nie odzywali się ni słowem. Dopiero gdy ogień wygasł, stary Murzyn odrzucił kamień-pokrywę. Zaczerpnął czerepem płynu o odurzającej woni. Pili kolejno. W miarę jak podawano nowe porcje, oczy pijących nabierały blasku, ruchy się ożywiały. Mistrz tajemnego obrzędu schował w końcu próżny kociołek pod głaz, wydobył z zawiniątka skórę lamparta, zarzucił ją na głowę i ramiona, naciągnął na ręce jakby rękawice z lamparciej skóry o palcach zakończonych ostrymi pazurami. W ślad za starcem wszyscy Murzyni nałożyli podobne kaptury i rękawice. Przez wycięte otwory błyskały półprzytomne oczy.

– Bracia-lamparty, nie mogę pokazać wam dzisiaj naszego wszechmocnego fetysza – ponuro odezwał się starzec. – Zaręczam jednak, że przebywająca w nim dusza lamparta łaknęła wczoraj krwi. Wosk pękł z pragnienia. Lampart upomina się o ofiarę. Musimy odzyskać fetysz i napoić go krwią podstępnego białego człowieka, który poważył się zabrać naszego brata-lamparta z dziupli świętego baobabu.

– O, ooo… – głucho jęknęli Murzyni.

– Teraz przygotujmy się, bracia-lamparty, do spełnienia ofiary – polecił czarownik.

Murzyni otoczyli baobab. Rozpoczęli dziwny taniec. Czołgali się na czworakach, wykonywali lamparcie skoki, aż oszołomienie ich doszło do obłędnego szału. Zgrzytali zębami i wołali:

– Prowadź nas, bracie-lamparcie!

Czarownik wyciągnął przed siebie ręce. Błysnęły pazury. Murzyni pobiegli za nim. Z gardzieli ich wyrwało się nieludzkie wycie. Warcząc i mrucząc, ludzie-lamparty jak szaleni pędzili przez las w kierunku obozu.

KLĘSKA I ZWYCIĘSTWO

Tomek przebudził się pod przemożnym wrażeniem, że z głębi dżungli dosłyszał chrapliwe szczeknięcie Dinga. Nasłuchiwał przez dłuższą chwilę. W końcu zaczął przypuszczać, że to pomruki lampartów, umieszczonych w klatkach w pobliżu namiotu, musiały go wyrwać ze snu. Uspokoił się, lecz jakoś nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok i rozmyślał o towarzyszach tropiących okapi. Zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa ich nieobecność. Czy uda im się schwytać to dziwne zwierzę? Z kolei myśli Tomka skierowały się ku ojcu. Co też on teraz porabia? Zapewne przez tak długi czas zdołał już oswoić goryle.

Naraz wydało mu się, że w pobliżu obozu rozbrzmiał stłumiony okrzyk. Nauczony doświadczeniem nie poruszył się i znów zaczął nasłuchiwać. Prawą dłonią dotknął zimnej, twardej rękojeści rewolweru, który kładł zawsze na noc obok siebie na posłaniu. Tuż za ścianą namiotu lamparty niespokojnie kręciły się w klatkach, biły ogonami o żelazne pręty i gniewnie mruczały. Nieoczekiwanie jakiś skulony cień o nieokreślonych kształtach, ni to ludzkich, ni zwierzęcych, przesunął się na tle oświetlonej światłem księżyca płóciennej ściany.

Tomek poczuł przyspieszone bicie serca. Szczelnie zasłonięte wejście do namiotu rozchyliło się szeroko. Dziwaczna postać opadła na czworaki. Bezszelestnie zaczęła się skradać w kierunku jego posłania. Tomek zamarł; w srebrzystej poświacie ujrzał olbrzymiego lamparta.

“Lamparty wydostały się z klatek” – pomyślał.

W tej chwili domniemany lampart powstał na tylne nogi. Potworne, kosmate łapy wyciągnęły się do przerażonego chłopca. Tomek spostrzegł zakrzywione pazury. Nagle przypomniał sobie zabrany z dziupli baobabu fetysz. Wydało mu się, że lampart przyszedł upomnieć się o swe szczątki umieszczone w woskowej kuli. Włosy mu się zjeżyły na głowie. Ujrzał błysk ślepiów. Bez namysłu wyszarpnął rewolwer spod koca, błyskawicznie strzelił dwukrotnie między oczy bestii i wrzasnął:

– Na pomoc!

Krzyk Tomka i potworne wycie w całym obozie rozległy się niemal jednocześnie. Zakotłowało się wokoło. Rozgorzała gwałtowna walka. W obliczu realnego niebezpieczeństwa Tomek odzyskał zimną krew. Odtrącił przerażonego Samba, który chciał go zatrzymać w namiocie, i w samym wyjściu natknął się na olbrzymiego Inusziego, który z nożem w zębach tłukł karabinem napastujące go zakapturzone stwory. Przerażeni tragarze rozpierzchli się na wszystkie strony, a tymczasem Masaj, jak przystało na potomka plemienia wojowników, gromił wroga. Bił karabinem jak maczugą, ponieważ w wirze walki nie mógł złożyć się do strzału. Potężnymi uderzeniami walił napastników na ziemię. Wielki lampart z rozwianym futrem na głowie skoczył mu na plecy. Napadnięty z tyłu Inuszi upadł na kolana, ale zaraz dźwignął się na nogi ze swym groźnym ciężarem i przechyliwszy się gwałtownie głową do ziemi, przerzucił napastnika przed siebie. Upuścił karabin, błyskawicznie przygniótł sobą potężne cielsko i chwycił nóż trzymany w zębach. Dziwne zwierzę wydało nadzwyczaj ludzki jęk.