Изменить стиль страницы

– Tommy, Tommy, tutaj, patrz! – zawołała nagle Sally.

Oboje zeszli niżej. Tomek jednym ruchem ręki odgarnął piasek z prześwitującego przezeń ciemnego przedmiotu.

– Mój Boże! – zawołał ochryple.

Była to bowiem prawa, obuta w solidny trzewik stopa Nowickiego. Przerażeni rzucili się, by jak najszybciej rozgarnąć piasek. Marynarz leżał z twarzą ukrytą w niewielkim wgłębieniu. Gdy odwracali go na plecy, zdawało się im, że jęknął. Tomek przyłożył ucho do serca. Sally, wiedziona zawodowym odruchem szukała pulsu. Bił lekko, ale rytmicznie.

Żyje – westchnęła przez łzy.

– Tadku! Tadku! – powtarzał Tomek i zaczerwienionymi oczyma wpatrywał się w druha.

Podnieśli go i oparli o skałę.

– Wody, Sally, wody! – ponaglił Tomasz.

Przytknęli manierkę do ust marynarza, przechylając mu głowę do tyłu. Przełknął kilka łyków i nie otwierając oczu próbował coś mówić, lecz poruszył jedynie wargami. Pochylony nad nim Tomek odczytał z ruchu warg znajome sylaby:

– Jamajka!

Czym prędzej zaczęli szukać. Rzeczywiście, obok bukłaka z wodą znaleźli manierkę. Łyk ulubionego trunku i Nowicki otworzył oczy. Obity ze wszystkich stron i obolały krztusił się i otrząsał z piasku. Wkrótce mógł wstać o własnych siłach i mówić.

Okazało się, że podmuch cisnął nim o ziemię i rzucił w stronę niecki. Próbował wstać, ale nie dał rady. Siła wiatru była straszliwa. Szukał więc miejsca, gdzie mógłby łatwiej oddychać. Znalazł je między dwoma skrawkami skały i to chyba uratowało mu życie. Przykrył głowę koszulą i oddychał powietrzem z zagłębienia między okruchami skały. Wkrótce zasnął czy też stracił przytomność. Nie pamiętał szczegółów…

Z położenia słońca wynikało, że znów zbliża się południe. Burza musiała więc trwać około dwudziestu godzin.

Przeczekawszy upał w tej samej skalnej wnęce, po odpoczynku, ruszyli wreszcie ku Deir el-Bahari. Wydawało im się, że najtrudniejsze mają już za sobą, gdy nagle… urwała się droga. Pojawiła się znowu o zaledwie kilkadziesiąt centymetrów dalej, tyle że za opadającą pionowo w dół przepaścią. Głęboko na jej dnie dostrzegli płaski zarys trzeciego najwęższego tarasu świątyni Hatszepsut.

– Do stu beczek zepsutych śledzi – zaklął marynarz, z westchnieniem opierając się plecami o skałę. – To naprawdę moja ostatnia wyprawa w góry.

– Ależ Tadku, możemy przecież wylądować w grobowcu, prosto w ramionach królowej – z wisielczym humorem zauważył Tomek.

– Przynajmniej ty, sikorko, nie mów tylko, proszę, jakie to piękne – jęknął Nowicki. – Lepiej nic już nie mów.

Sally, w przeciwieństwie do mężczyzn, czuła się w swoim żywiole. Z takim samym dreszczem emocji, jak wtedy gdy przyszło jej skoczyć w kilkudziesięciometrową przepaść z tarasu świątyni zagubionej w południowoamerykańskiej puszczy, trzymając się oburącz skał, dała krok nad urwiskiem i już była po drugiej stronie. Obu mężczyznom nie pozostało nic innego jak iść w jej ślady. Nowicki sceptycznie spojrzał w dół, pokręcił głową, wziął głęboki wdech i wylądował bezpiecznie z co najmniej kilkudziesięciocentymetrowym zapasem. Tomek poradził sobie równie sprawnie. Klucząc wśród skalnych występów, spadzistym skłonem płaskowyżu zeszli do Deir el-Bahari, gdzie mocno zdenerwowany Bieńkowski organizował wyprawę ratowniczą. Pożegnali go serdecznie i już na osiołkach z całodobowym opóźnieniem dotarli do swego obozu w pobliżu Kolosów Memnona, radośnie witani przez Dinga i z ulgą przez mocno już wystraszonego Patryka.

Zjawy

llah akbar!

– Salaam!

Przychodzący obmywali ręce i siadali, skrzyżowawszy nogi, na zdobnych poduszkach wokół niskiego stołu-ławy. Ściany pokrywały kilimy, podłogę dywan. Nie rozpoczynali rozmowy. Czekali… Kobiety wniosły ogromny półmisek z pieczonymi kurczakami i wielką tacę z ryżem. Umieściły na stole miseczki z rozmaitymi potrawami i przyprawami. Położyły talerz z chlebkami baladi.

Rozpoczęli posiłek. Nabierali ryż i jedli go na przemian z kurczakiem. Przełamawszy chleb, zanurzali go wedle upodobania w rozmaitych przyprawach. Najczęściej w tych ostrych. Ludzie, którzy tu siedzieli, prowadzili burzliwe, pełne ryzyka życie i preferowali mocne przyprawy. Milczeli… Nawet ci, którzy już zaspokoili głód, poruszali ustami tak długo, dopóki ostatni nie skończył posiłku. Uważali się bowiem za ludzi nie tylko zasobnych, ale i dobrze wychowanych. Kiedy skończyli, wszedł Arab o surowych rysach twarzy, głębokich, gorejących oczach, wielu Europejczykom znany jako “władca Doliny”, “potomek faraonów” lub po prostu “faraon”. Przez Arabów nazywany “żelaznym faraonem”. Powitał obecnych, wśród których był także Europejczyk, gestem rozłożonych dłoni i zasiadł przy stole. Nie posilał się. Czekał aż kobiety sprzątną jedzenie. Wtedy przemówił:

– Przeklęci giaurzy! Są tutaj i kręcą się wszędzie!

– Może Allach sprawi, że pójdą inną niż nasza ścieżką – odezwał się któryś.

– Sadim, czy otworzyłeś tę ścieżkę? – z naciskiem zapytał przywódca.

Sally zapewne mogłaby rozpoznać Araba niewielkiego wzrostu, w średnim wieku, do którego skierowane było pytanie. Oglądała go bowiem bardzo dokładnie na kairskiej ulicy przed wejściem do domu Ahmada al-Saida, obdarzonego przez Anglików zaufaniem, urzędnika kedywa. Zwrócił na siebie jej uwagę tym, jak płochliwie i tajemniczo się zachowywał. Nie rozpoznaliby go za to ani Tomek, ani Nowicki, chociaż niedawno z nim rozmawiali; tak skutecznie osłoniły go wtedy arabski strój i niepozorny wygląd.

– Tak, powiedziałem im, żeby szukali w El-Kurna…

– Na brodę Proroka, jeżeli Rasulowie się o tym dowiedzą… – przeraził się inny.

– Będą milczeć. Nie zawsze u nich czysto – odezwał się przywódca.

– Nasi wrogowie są groźni – z namysłem zabrał głos Europejczyk. – Umieją posługiwać się bronią. Wczoraj niewiele brakowało, by rozpoznali, dozorującego prace i czuwającego nad naszymi interesami w Dolinie Królów, Harry’ego. Przeżyli w górach burzliwą noc i wyszli cało…

– Na Allacha! – zawołał trzeci. – Przeżyli taką burzę?! Może to dżiny?

– Gdybyż byli dżinami – ze złością rzekł “faraon” – poradzilibyśmy sobie.

Wpatrzyli się w niego z zabobonnym lękiem. Zawdzięczali mu wszystko. Uczynił ich bogatymi. Wystarczyło być posłusznym i robić, co każe, bo był rzeczywiście twardym, prawdziwie “żelaznym” człowiekiem. Zjechali tu dzisiaj z różnych części kraju. Niektórzy z północy, z Kairu, inni z Asuanu, a jeszcze inni z Nubii i Sudanu, tam gdzie kwitł ich “południowy interes”. Ci właśnie znali go najdłużej. Czekali w milczeniu.

– Giaurzy… Trzeba, by zapadli w ciszę – zdecydował.

– A kobieta i dziecko? – spytał Europejczyk.

– Kobietę wystarczy przestraszyć. Sadim, ty! – wskazał.

– A giaurzy? Kto? – ktoś chciał wiedzieć dokładniej.

– To należy do władcy Doliny – odrzekł przywódca. – Już nie istnieją.

Wymieniali szeptem uwagi. Podano kawę. Przy kawie omówili interesy. Europejskie szły nieźle, udało się przemycić nową partię przedmiotów autentycznie antycznych i podrabianych pamiątek. Północne, związane z haszyszem i opium, kwitły. Południowe także nieźle prosperowały.

Byli zadowoleni. “Żelazny władca” jak zwykle wziął na siebie najtrudniejszą część zadania. “Tak, to prawdziwy władca – myśleli. – Prawdziwy faraon…”.