Изменить стиль страницы

Wspomniałem już o nowym włocławskim ordynariuszu – dzisiejszym arcybiskupie Gnieźnieńskim – Henryku Muszyńskim. Zetknąłem się z nim osobiście w czasie wakacji, po drugim roku studiów. Był to mój pierwszy tak osobisty kontakt z biskupem. W Diecezji Wrocławskiej, która nigdy nie była zbyt postępowa, biskupa ordynariusza otaczano wprost boską czcią. Każdy biskup to „alter Christus” – zastępca Jezusa wśród diecezjalnej owczarni. Zawsze miałem wielkie trudności (i to nie tylko ja), z odróżnieniem Chrystusa, którego reprezentował biskup – od kultu samego biskupa. Ordynariusz mieszkający w pałacu był niedostępny dla zwykłych śmiertelników, a jednocześnie sprawował wobec nich władzę absolutną (oczywiście tylko duchowną). Biskup ordynariusz mógł zrobić wszystko z podległymi mu kapłanami, zakonnikami, siostrami, klerykami itp. Znam przypadek, kiedy biskup mając złość na jednego księdza – co miesiąc kazał mu zmieniać parafie. Przez pół roku biedak wpadł w nerwicę, zniszczył przez przeprowadzki wszystkie meble i stał się pośmiewiskiem całej diecezji. Kiedy biskup ze swoją świtą miał przyjść do seminarium wyznaczano jednego z kleryków, który miał przed ekscelencją otwierać wszystkie drzwi. O fanaberiach biskupów można by napisać trylogię. Powrócę jednak do ówczesnego, nowego „ojca” Diecezji Włocławskiej.

'Podczas dwumiesięcznych wakacji obowiązywał nas dwutygodniowy dyżur w seminarium. W czasie takiego dyżuru kiedyś rano zadzwonił telefon. Dzwonił kapelan samego ordynariusza. Okazało się, że ksiądz biskup wprowadza się do pałacu i potrzebuje natychmiast dwóch kleryków do pomocy przy układaniu książek. Poszedłem na ochotnika z bliskim kolegą. Zostaliśmy zaprowadzeni do salonu o bardzo wysokich ścianach, całych zabudowanych regałami na książki, na środku pokoju, na stylowym fotelu siedział sam książę Kościoła. Przywitał się z nami podając dłoń do ucałowania, po czym wydał rozkazy. Nasza praca polegała na tym, że braliśmy do ręki książkę z ogromnej sterty leżącej w drugim pokoju. Z tą książką biegliśmy do biskupa, a on palcem wskazywał dla niej miejsce. Cały czas siedział przy tym na fotelu i popędzał nas. Po kilku godzinach takiej bieganiny nadeszła pora obiadowa. Pech chciał, że w tej samej chwili nastąpiło oberwanie chmury. Biskup kazał nam biec do Seminarium i wrócić za pół godziny. Zanim wyszliśmy, zasiadł przy stole, a dwie siostry zakonne zaczęły mu usługiwać, nakładając potrawy na srebrną zastawę! W tym samym czasie rodzona siostra biskupa – która przyjechała mu pomóc – jadła w kuchni. Głodni pobiegliśmy do seminarium, ale zdążyliśmy zjeść tylko cienką zupę. Biegiem w potokach deszczu wróciliśmy do pałacu. „Spóźniliście się trzy minuty” – przywitał nas biskup. Bieganina przy książkach trwała prawie do wieczora. Byliśmy u kresu sił, bowiem prawie za każdym razem, kiedy kładliśmy książkę na miejsce, trzeba było także przytaszczyć tam wcześniej drewniane schodki. Przez cały dzień pracy we „trójkę” nasz chlebodawca ani razu nie zaszczycił nas uśmiechem, nie wdawał się w żadną rozmowę. Raz tylko zapytał, czy uczymy się języków obcych i jakie mamy oceny. Jak żyję nie widziałem większego bufona. Nie zdziwiło nas, że na koniec zamiast słowa „dziękuję” usłyszeliśmy – „macie chłopcy”. Dostaliśmy dwa snikersy.

Jak już wspomniałem takie i temu podobne sytuacje nie załamywały mnie na tyle, abym zaczął wątpić w sens mojego pobytu w seminarium. Pewnego razu zdarzyło się jednak coś, co wstrząsnęło mną do głębi. Wśród kleryków zaczęła kursować fama o niewyjaśnionej śmierci młodego księdza. Był nim wikariusz mojej rodzinnej parafii – ks. Mariusz Fatalski. To było niewiarygodne! Parę miesięcy wcześniej prowadziłem wspólnie z nim pielgrzymkę. Grał świetnie na gitarze i pięknie, donośnie śpiewał. Był pełen życia i energii. W ogóle wyglądał na okaz zdrowia i siły – wzrost ok. 190 cm, atletyczna budowa ciała; miał 36 lat. Kiedy wspominałem wspólnie spędzone z nim chwile przypomniałem sobie jednak, że mimo pogodnego usposobienia bywał coraz częściej przygnębiony. Widać było, że coś go gryzło, dręczyło. Po jakimś czasie pojechałem do swojego miasteczka i dowiedziałem się o wszystkim. Historia, którą usłyszałem brzmiała jak koszmarny scenariusz dreszczowca. Niestety była prawdziwa. Potwierdził ją proboszcz w rozmowie z moimi rodzicami, a później dość szeroko pisała o tym jedna z lokalnych gazet

Mariusz miał powodzenie już w szkole średniej. Wesoły, zdolny, a przede wszystkim super przystojny chłopak był obiektem westchnień wielu dziewcząt. On wybrał tę jedną, jedyną. Młodzieńcza miłość kwitła, ale równocześnie z miłością zakwitło w Mariuszu powołanie do kapłaństwa. Chłopak, jak wielu jego rówieśników w podobnych sytuacjach, stanął przed wielkim, życiowym dylematem. Poszedł w końcu za głosem powołania i wstąpił do seminarium. Ale czy można wyrzucić z serca prawdziwą miłość? Długo nie wytrzymał bez ukochanej dziewczyny, a i ona czekała na jego powrót. Nie mogli żyć bez siebie, a on nie mógł żyć poza drogą powołania. Przez sześć lat nauki w seminarium, przerwanych służbą wojskową, spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi. Dotrwali tak do jego święceń kapłańskich. Dziewczyna pozostała mu wierna – nie założyła własnej rodziny. Pogodziła się z życiem „utrzymanki księdza”. On sam od początku żył w konflikcie z własnym sumieniem. Próbował wielokrotnie zerwać z podwójnym życiem, ale uczucie do kobiety było zbyt głębokie. Pojawiło się dziecko. Sprawy zaszły za daleko, aby można było cokolwiek zmienić. Ksiądz Mariusz borykał się samotnie ze swoim bólem przez 10 lat kapłaństwa. Według przepisów prawa kanonicznego – niegodnie, świętokradzko każdego dnia odprawiał Mszę Świętą, spowiadał, udzielał Komunii Świętej itp. Perspektywa spędzenia całego życia w zakłamaniu okazała się dla niego nie do zniesienia. Popełnił okrutne samobójstwo. W swoim mieszkaniu na plebanii zranił się nożem kuchennym w pierś. Nie mógł jednak skonać, gdyż nóż przeszedł tuż obok mięśnia sercowego. Brocząc obficie krwią przeczołgał się z sypialni do kuchni. Wziął większy nóż i tym razem skutecznie przebił sobie serce. Całe mieszkanie było zalane kałużami krwi. Proboszcz, który przyszedł do niego z pretensjami, że nie zjawił się na rannej Mszy – doznał szoku. Urzędnicy kurii biskupiej w porozumieniu z biurem śledczym milicji zatuszowali skutecznie całą sprawę. Przed plebanią, dzień po dramacie, zebrał się wielki tłum ludzi, którzy chcieli dowiedzieć się prawdy. Większość była przekonana, że to kolejna zbrodnia komunistów na niewinnym kapłanie. Nie minęły jeszcze dwa lata od zabójstwa ks. Popiełuszki. Bolesna prawda o tym, co się stało dotarła jakoś do ludzi, złagodziła nastroje, ale do dziś mieszkańcy miasta wspominają to z przerażeniem. Osobiście jestem przekonany, że ks. Mariusz Fatalski był może jedną z najstraszliwszych, ale na pewno nie jedyną ofiarą celibatu. Wcale nie musiał zginąć młody człowiek, oddany sprawie Kościoła kapłan. Zabił go chory, wynaturzony, anachroniczny system. Długo nie mogłem dojść do siebie po tej niesamowitej historii. Brewiarz, z którego nadal się modlę, a który ksiądz Mariusz ofiarował mi na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, ciągle przypomina mi o tym dramacie.

Chociaż nigdy nie byłem w wojsku, z tego co słyszałem, życie w seminarium jest do niego podobne. Mam na myśli wojsko sprzed ok. dziesięciu lat. Zamiast ćwiczeń fizycznych i strzelania są ćwiczenia duchowe. Grzanie „lufy” zastępuje grzanie „czachy”. Rytm życia dyktuje regulamin, a okresowe manewry to seminaryjne rekolekcje. Tak w wojsku, jak i w seminarium stosowane są kary i rygory (często bardzo podobne, np. cofnięcie przepustki – spaceru). Mówiąc o podobieństwach, nie myślę oczywiście o samej idei przebywania w tych dwóch odmiennych przecież środowiskach. Przede wszystkim jednak seminarium wybiera się z własnej woli. Zawsze będę uważał, że to nie jest zwyczajna ludzka wola i droga, ale droga Bożego powołania. To, jaką ją uczynili ludzie – jakie znaki i zakręty na niej postawili – to druga sprawa. Wracając jednak do samego rytmu życia wojska i seminarium – patrząc od strony ludzkiej – jest tu bardzo wiele podobieństw. Żartobliwie można by stwierdzić, że jedną z niewielu różnic jest niekonwencjonalny sposób opuszczania tych dwóch środowisk – w wojsku „za karę” można posiedzieć dłużej, zaś w seminarium – krócej. Niewątpliwie do podobieństw należy zaliczyć traktowanie tzw. kotów. W przypadku moim i moich kolegów, ten przykry okres trwał przez całe dwa pierwsze lata tj. do chwili otrzymania szaty duchownej – sutanny. Szczególnie pierwszy rocznik kotów jest dotkliwie tępiony, tym dotkliwiej, że praktycznie przez wszystkich, łącznie z siostrami zakonnymi.