Ten pierwszy dzień w nowej parafii trochę podkopał moją, i tak zachwianą, wiarę w proboszczów. Byłem podłamany tym bardziej, iż czekała mnie jeszcze przeprowadzka z piwnicy na drugie piętro. Ks. Jarema był tak zauroczony swoim nowym Passatem sprowadzonym bez cła – na parafię, że zdawał się nie zauważać żadnego problemu. „Pierwsze koty za płoty” – pomyślałem i po kilku dniach wróciłem do Aleksandrowa pełen otuchy. Wprowadziłem się w końcu do jednego pokoju (drugi był zagracony i zamknięty na klucz) i zacząłem nowe, wielkomiejskie życie księdza.
Zanim przejdę do opisu swojej nowej placówki, chciałbym najpierw scharakteryzować parafię w której mieszkałem i pozostałych lokatorów miejscowej plebanii. Macierzysta parafia Św. Rafała była kilkakrotnie większa od naszej, a jej cechą szczególną było to, iż miała dwie połączone ze sobą świątynie oraz proboszcza biznesmena – małego, grubego człowieczka o przenikliwym spojrzeniu. Jedno z drugim zresztą poniekąd się łączyło. Ksiądz prałat Hedoniusz Bogacki był prawdziwym człowiekiem czynu. Kiedy nastał w Aleksandrowie postanowił jak najszybciej dać upust swojej inwencji i geniuszowi. W krótkim czasie dostawił do boku już istniejącej świątyni – drugą większą. Tym sposobem na Mszach Św. część ludzi stała twarzą do ołtarza, a część – bokiem. Równocześnie z Kościołem, krewki proboszcz wybudował ogromną plebanię o wielkości dwóch połączonych bloków mieszkalnych. Wnętrza obiektów wyłożył marmurami i drewnem; w podziemiach wybudował garaże. Kupił sobie najnowszego mercedesa, a wszystkie te dobra ogrodził wysokim murem.
W międzyczasie ks. prałat zajmował się interesami, tzn. odzyskał wszystkie dobra kościelne, które były do odzyskania, a było ich niemało – niemal połowa centrum Aleksandrowa należała kiedyś do Kościoła. Ks. Bogacki, ogłosił przetarg na wynajem kilkunastu budynków, jednocześnie budując cały szereg nowych – również do wynajęcia. Ubolewał często, że prawo kościelne zabrania księżom aktywnego prowadzenia interesów, bo wtedy „wyciągnąłby” z tego wszystkiego o wiele więcej. Ktoś zapyta – z czego finansował swoje przedsięwzięcia? Parafia, choć jedna z najbogatszych w diecezji nie przyniosłaby w tak krótkim czasie, tak olbrzymich dochodów. Pomysłowy kapłan aby zbudować swoje imperium w genialny wręcz sposób uwzględnił trudną sytuację zaopatrzeniową w latach 80-tych i maksymalnie, na niespotykaną skalę, wykorzystał ogromne ilości darów z zachodu, które wówczas zalewały wprost Kościół w Polsce. Dzięki swoim plecom w kurii biskupiej miał do nich dostęp nieograniczony. Wielu proboszczów zrobiło własne i kościelne interesy na darach, ale ks. Bogacki prześcignął chyba wszystkich. Sam w swoich wypowiedziach nie ukrywał zaradności z jaką obracał różnymi deficytowymi towarami. Za to, co wstawiał do hurtowni, sklepów i co przez podstawionych ludzi sprzedawał na bazarach – kupił wszystkie materiały budowlane. Nie wspominał jednak, iż równocześnie na wszelkie możliwe sposoby, na te same cele, wyciągał pieniądze od wiernych. Parafianie, którzy pracowali na budowach, łącznie z fachowcami, w formie wynagrodzenia dokarmiani byli z darów prałata. U niego nigdy nic nie było za darmo i nic się nie marnowało. Cóż mogło go obchodzić to, że ofiarodawcy z zagranicy przekazywali swoją pomoc ludziom biednym i chorym czyli najbardziej potrzebującym, którzy nie zawsze mogli przyjść na „dniówkę” do prałata. Lokale wynajmowane przez niego należały do najdroższych, a sam właściciel słynął z bezwzględności przy zbieraniu czynszu; dzień zwłoki nie wchodził w rachubę. Kiedy dary się skończyły, ks. Bogacki miał ich jeszcze na długo pod dostatkiem. Kiedy skończyły się naprawdę – do prac wykończeniowych zatrudniał na czarno Rosjan, którzy runęli wtedy do Polski przez otwartą granicę.
Ks. prałat, jak już wspomniałem, słynął z tego, iż nie przepuścił żadnej okazji aby dorobić trochę do tacy. Kiedy już dokończył wszystkie inwestycje bez złotówki długu, zaczął zarabiać ogromne pieniądze. Z moim proboszczem obliczyliśmy kiedyś, że prałat wyciągał grubo ponad 400 min miesięcznie – z tego mniej więcej jedną czwartą z pensji proboszcza, a pozostałą lwią część z tytułu dzierżawionych budynków. Do tego dochodziło ok. 50 mln miesięcznie, które zbierał na tacę, a drugie tyle dostawał z wszelkich podatków cmentarnych, tj. od placów, pomników, ekshumacji; za haracze pobierane od innowierców grzebiących swoich zmarłych na katolickim cmentarzu itp. W przeszłości ten geniusz finansjery przebywał kilka lat na parafiach za granicą – w Anglii i Holandii. Mając tam liczne znajomości i koneksje – przy każdej okazji odwiedzał swoich dobroczyńców, zamożnych zachodnich duszpasterzy, którzy wspierali „biedującego Hedoniusza”. Nawet wyposażenie swoich Kościołów, łącznie z ławkami i komżami dla ministrantów, ks. prałat kompletował za granicą. Jako biedny księżulo z biednej Polski, wysyłał do różnych instytucji na całym świecie prośby: „o wsparcie duchowe i MATERIALNE dla powstającego ośrodka duszpasterskiego w Aleksandrowie”. Pieniądze płynęły ze wszystkich stron, jednak w miarę, jak mnożyły się i rosły źródła dochodów – rosła też chciwość kapłana. Na plebanii, którą wybudował, zajmował kilka ogromnych salonów na dwóch kondygnacjach. W paru pokojach nikt nigdy nie był, nawet jego gospodyni tam nie sprzątała. Oryginalne – antyczne meble, skórzane kanapy i fotele, marmur, boazerie, najnowocześniejszy sprzęt elektroniczny – to tylko część ubóstwa, którym otoczony był prałat. Podobno za same obrazy Kossaków i innych sławnych malarzy, które sam widziałem w jego mieszkaniu – można by wybudować… kilka Kościołów. Pozostałych pięciu księży (w tym dwóch proboszczów) ulokował w małych, dwupokoikowych mieszkankach, a resztę plebanii wynajął na szwalnię i gabinet lekarski.
Według najnowszych wiadomości, jakie przychodzą do mnie z Aleksandrowa, ks. prałat wynajął także na plebanii kilka mieszkań dla świeckich rodzin, m.in. na miejsce trzech księży, którzy się wyprowadzili. Jest to przypadek nie mający chyba swojego precedensu w polskich parafiach – aby rodziny z dziećmi mieszkały pomiędzy księżmi, a na podwórzu plebanii suszyły się sznury pieluch – ale czego się nie robi dla pieniędzy! Ks. Bogacki był gotów zrobić i zrobił znacznie więcej.
Całymi dniami i wieczorami myślał nad nowymi źródłami dochodu. Jako jeden z pierwszych księży w Polsce, zaczął sprowadzać samochody bez cła na parafię (swoją i inne). Robił to, jak wszystko na skalę masową. Sprowadzał wozy warte nieraz parę miliardów i po krótkim czasie – nielegalnie – sprzedawał z dużym zyskiem różnym firmom i osobom prywatnym. Kiedy mieszkałem w jego parafii (w ciągu roku) sprowadził i sprzedał w ten sposób kilka samochodów, w tym jeden autokar-mercedes – dla prywatnej firmy przewozowej ze Zgierza. Dla siebie był znacznie „skromniejszy” – do swojej stajni zakupił najnowszy model jeepa Opla Frontierę.
Według słów mojego proboszcza Trunkowskiego, ks. prałat nie poprzestawał na wykpiwaniu urzędu celnego i fiskusa. Parę lat wcześniej sprowadził podobno luksusowe BMW, ubezpieczył na ogromną sumę, po czym podstawił „do zabrania” braciom ze wschodu, od których zgarnął pokaźną kwotę w dolarach. Odszkodowanie od PZU oczywiście dostał swoją drogą, ale ponieważ samochód był sprowadzony i zarejestrowany na parafię, zobowiązano go do oplakatowania połowy Aleksandrowa wiadomością o kradzieży auta. Całą operację związaną z zaginięciem samochodu, wg. słów mojego proboszcza, obmyślił i zrealizował wspólnie ze swoim pupilkiem – ks. Plackiem.
Ten młody kapłan, rodem z Aleksandrowa, to osobny temat w historii parafii Św. Rafała. Pochodzący z jednej z najzamożniejszych rodzin w mieście chłopak, dość szybko zdobył plecy u biskupów łódzkich. Po kilku łatach „tułaczki” w terenie, wrócił do rodzinnej parafii jako wikariusz – katecheta. Trzeba zaznaczyć, że praca w swojej parafii jest, zgodnie z prawem kanonicznym, niedopuszczalna. Może właśnie dlatego ks. Placek mimo, iż podlegał pod parafię w Aleksandrowie mieszkał w prywatnej willi w Łodzi, a miejsce swojej pracy odwiedzał pro forma ok. raz na dwa tygodnie. Jego zamieszkanie w Łodzi było zresztą zupełnie usprawiedliwione ponieważ prowadził tam wiele zawoalowanych interesów. Jest m.in. właścicielem dużej księgarni w centrum Łodzi na ul. Piotrkowskiej. Młody bogacz, jeżdżący na zmianę dwoma luksusowymi samochodami, szybko zdobył uznanie i zaufanie starszego kolegi po fachu. Zapewne wywiną razem jeszcze nie jeden numer.