Jednym z moich obowiązków była opieka nad ministrantami. Byli to przeważnie chłopcy w wieku 8-14 lat – weseli i rozkrzyczani jak wszyscy. Wśród nich, a grupa liczyła ponad dwudziestu, było kilku wspaniale ułożonych, o mocnych kręgosłupach moralnych. Podobnych charakterów wśród tak młodych chłopców nigdy przedtem, ani potem nie spotkałem. Uważam, że środowisko wiejskie bardziej sprzyja takim pozytywnym indywidualnościom. W następną niedzielę miałem bardzo miłe odwiedziny. Po niedzielnym obiedzie, kiedy każdy ksiądz marzy o odpoczynku, zadzwonił dzwonek. Na progu stały trzy ładne, uśmiechnięte dziewczyny z wiązaneczką kwiatów. Powitały mnie w swojej parafii i w swoim własnym imieniu. Rozmawialiśmy miło, aż do wieczornej Mszy. Wszystkie trzy okazały się być studentkami: Kasia studiowała pedagogikę, Gosia (jej siostra) – biologię, a Renia – teologię. Dziewczyny, jak same powiedziały, opiekowały się każdym nowym wikariuszem w parafii i każdego broniły przed proboszczem. Żachnąłem się oczywiście i powiedziałem, że nie ma przed kim bo proboszcz jest O.K. Na to one tylko znacząco się uśmiechnęły. Dziewczyny były związane ze studenckimi grupami kościelnymi, a w przeszłości połączyła je „oaza”. Moje nowe przyjaciółki miały jako jedyne legalny wstęp do mojego mieszkania. Mogłem z nimi trzema, albo z każdą z osobna, w parze spacerować po Ruścu – nikt nigdy mi tego nie wypomniał, choć robiłem to dość często. W Ruścu znano się nie tylko po nazwisku, ale też z życiorysu i możliwości. Poza dziewczynami zaprzyjaźniłem się również z miłym rodzeństwem – Anią i Piotrem Sikora – doktorami medycyny oraz z kilkoma nauczycielami. Moim największym przyjacielem był jednak mój sąsiad z naprzeciwka – Kaziu Olczak i jego rodzina. Po każdej awanturze z proboszczem szedłem do Kazia po to, żeby (jak sam mu kiedyś powiedziałem) porozmawiać z normalnym człowiekiem. Kaziu miał przemiłą żonę i czwórkę uroczych dzieci. Pracował, jak wielu mężczyzn z tamtych okolic, w Kopalni Bełchatów. Był wiecznym kawalarzem i szczerym, oddanym przyjacielem. Jako jedyny wiedział o moich przeprawach z proboszczem i szczerze mi współczuł. Sam, jak zapewniał, również był przez niego podrywany i to dość ostro. Niewykluczone, że znajomość z Kaziem uchroniła mnie przed chorobą nerwową i zbzikowaniem.
Tymczasem Jasiu, po kilku jeszcze podchodach w moim kierunku, zaczynał być coraz bardziej zniecierpliwiony. Myślał zapewne, że pójdę po rozum do głowy i dla świętego spokoju dam mu dupy. Starałem się być dla niego miły i uczynny – wyręczałem go w obowiązkach, których i tak prawie nie miał, a przede wszystkim wypełniałem niezwykle starannie to, co do mnie należało. Mimo to proboszcz stawał się coraz gorszy – niecierpliwy, nerwowy i bardzo wybuchowy. Powoli poznawałem jego drugie oblicze zgorzkniałego malkontenta. Jasiu do złudzenia przypominał nieraz rozkapryszone dziecko, które znudzone kolejną zabawką niszczy ją i chwyta następną. Niestety takie było jego podejście do ludzi. Jego chimery i napady znosiły kolejne gospodynie (miał ich podobno jedenaście) i jedyny parafianin, który musiał z nim współpracować – kościelny Sarowski. Podziwiałem opanowanie tego człowieka, poniżanego na wszelkie możliwe sposoby. Wielokrotnie, trzęsąc się, ze łzami w oczach powtarzał, że go (Jasia) zabije – „zapierdolę skurwisyna, upierdolę mu łeb przy samej dupie” – cedził przez zęby kościelny. Ciężka sytuacja materialna zmuszała go jednak do tej nieludzkiej pracy. Jasiu, kiedy miał zły okres, potrafił zelżyć na cały Kościół Sarowskiego albo ministranta podczas Mszy Św. Wyzywał od chamów i bezbożników ludzi przychodzących do kancelarii. Kiedyś obrzucił inwektywami i wygnał za drzwi matkę, która z płaczem przyszła załatwić pogrzeb swego kilkuletniego synka. Dziecko wpadło do głębokiego rowu z wodą i utopiło się. Proboszcz kazał jej iść po męża i wspólnie wytłumaczyć się – dlaczego żyją bez ślubu kościelnego.
Dla mnie, choć już praktycznie wszystko robiłem za niego, nie był wcale lepszy. Siłą rzeczy stykałem się z nim kilka razy dziennie. Wszystkie posiłki jedliśmy razem – taki był wymóg biskupa w parafiach z neoprezbiterami. Oczywiście za posiłki musiałem płacić i to słono. Miewałem jak nigdy dotąd częste komplikacje żołądkowe – bynajmniej nie z powodu jedzenia, które było znakomite, ale z uwagi na ciągły stres w czasie spożywania. Kiedyś np. Jasiu wydarł się na mnie, ponieważ obrałem kiełbasę z flaka „za który też się płaci!”.
Powoli mijała jesień. Z moimi dziewczynami nazbierałem i ususzyłem masę grzybów dla rodziców na święta. Wraz z adwentem zaczęły się wyjazdy na spowiedzi do okolicznych parafii w naszym dekanacie. Miałem okazję porównać mojego proboszcza z innymi i dobrze poznać proboszczowską mentalność podczas długich, swobodnych rozmów przy stole. Stwierdziłem, że chyba z każdym z nich mógłbym się dogadać. Byli to mężczyźni w wieku 40-60 lat. Niemal każdy miał coś „na sumieniu”, wielu było dziwakami, ale przecież usprawiedliwiało ich życie jakie prowadzili Ciężko było mi przyznać – Jasiu był ich pajacem i nieustannym obiektem żartów. Drwili sobie za jego plecami ze sposobu w jaki się poruszał czy mówił. Byłem raczej pewien (a miałem w tym już pewne doświadczenie), że z wyjątkiem jednego, może dwóch – nie było wśród tej grupy kilkunastu księży więcej homoseksualistów. Najbardziej szokowała mnie ich cyniczna postawa wobec wszystkiego i wszystkich – wiernych, polityki, Kościoła i wobec siebie nawzajem. To byli geniusze cynizmu! Zastanawiałem się, co ich tak ukształtowało. Na pewno była to rutyna kilkunastu czy kilkudziesięciu lat kapłaństwa. Przez te wszystkie lata (głównie z braku zajęcia i motywacji typu: rodzina, dzieci) zdziwaczeli i wyostrzyli sobie dowcipy podczas sąsiedzkich spotkań. Niemal wszyscy byli też materialistami, niektórzy wręcz chorobliwymi. Naturalnie każdy ksiądz ma prawo być do pewnego stopnia materialistą. Większość ma jakieś drugie życie, a więc inne osoby na utrzymaniu; niektórzy prowadzą różne prace przy świątyni albo plebanii. Utrzymanie tych obiektów również kosztuje. Dziwiło mnie jednak zawsze to, iż pazerni na pieniądze są zarówno ci, którzy prowadzą jakieś inwestycje, jak i ci, którzy nic nie robią. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż większość tych mężczyzn zachowywała się jakby była przed chwilą wypuszczona z seminarium. Ciągle niepoważni, pozbawieni problemów bytowych; wiecznie, rozbrykani chłopcy. Szkoda tylko, że młodzieńczą radość i entuzjazm zamienili na cynizm, a ideały na rutynę i pieniądze.
Wigilię Bożego Narodzenia spędziłem wraz z Jasiem u jego jedynych przyjaciół w odległej wsi, gdzie poprzednio był proboszczem. Muszę przyznać, że tego dnia dał z siebie wszystko i udało mu się stworzyć miłą, przedświąteczną atmosferę. Złożyliśmy sobie życzenia, nie zabrakło również drobnych upominków. Nasi gospodarze również byli przemili Widywałem ich później kilka razy na plebanii. Nauczyli mnie jedynego chyba rozsądnego sposobu postępowania z proboszczem – „najważniejsze to przeczekać, jak ma taki zły okres i nie sprzeciwiać mu się w niczym” – powiedzieli mi kiedyś. Święta upłynęły szybko i pracowicie.
Po Nowym Roku czekała na nas kolęda – moja pierwsza. Na parafii wiejskiej, zwłaszcza dużej i rozczłonkowanej, kolęda jest dla księży największym wysiłkiem podczas całego roku. Rusiec, zarówno gmina jak i parafia, oprócz samej miejscowości miał kilka satelit – małych wiosek, zagubionych między lasami i łąkami W samych tych wioskach jedno zabudowanie od drugiego stało w odległości nieraz paru kilometrów. Zima była tego roku mroźna i śnieżna. Chłopi dowozili mnie i proboszcza do wiosek, ale dalej musieliśmy chodzić pieszo. Naturalnie ja miałem zawsze więcej rodzin do odwiedzenia i dalsze trasy do przejścia, ale to było oczywiste – byłem młodszy i bardziej wytrzymały.
Kolęda, to bardzo ciekawa i pouczająca praca, zwłaszcza dla młodego kapłana. W ciągu, np. jednego popołudnia trzeba odwiedzić od 30 do 50-ciu rodzin. Odliczając dojście, na każdy dom pozostaje po kilka minut. Przez ten czas trzeba odmówić modlitwę, porozmawiać na kilka stałych tematów – obecność na Mszach Św., zdrowie, praca, problemy rodzinne, wątpliwości dotyczące prawd wiary itp. Każdy dom, rodzina ma swoją specyficzną i niepowtarzalną atmosferę. Po pewnym czasie doszedłem do takiej wprawy, iż po kilku zdaniach rozmowy odczytywałem niemal w oczach domowników co ich cieszy, a co boli; czy są szczęśliwi, czy też nie. Nauczyłem się w ciągu kilku chwil niejako wtopić w ich maleńki świat i spojrzeć na niego ich oczami. Wielu żaliło się na proboszcza – jego obcesowość i brak ogłady. Ze smutkiem mówili o swojej świątyni, która wygląda na opuszczoną tak, jakby nie miała gospodarza. Starałem się jak mogłem usprawiedliwić Jasia, ale w duchu musiałem tym narzekaniom przyznać rację. Były one tak częste i natarczywe, że chwilami odnosiłem wrażenie jakoby ci ludzie ciągle jeszcze nosili w sobie ukryte pragnienie buntu.