W każdym powyższym przypadku należało bezwzględnie i natychmiast, bez prawa do polemiki, podporządkować się woli przełożonego. Takie ślepe posłuszeństwo wobec wyższego w hierarchii odnosi się do każdej bez wyjątku sprawy i problemu. Jest to główne spoiwo trzymające Kościół Katolicki w jedności. Przez sześć lat słyszeliśmy wszystko o posłuszeństwie i pokorze, ale gdzie w tym wszystkim miejsce dla własnej inicjatywy i postępu? Po kilku dniach wyniki – 3:0 i 2:1 dla ojca – poprawiliśmy na naszą korzyść. Ostatnie rekolekcje poprzedzające święcenia kapłańskie nasz rocznik odbył w Szczawinie – małej wiosce pod Zgierzem, gdzie Siostry Służebniczki miały swój dom zakonny. Rekolekcje prowadził redaktor naczelny „Niedzieli” – ks. dr Ireneusz Skubiś. Byliśmy już wtedy podekscytowani święceniami. Myślę, że wielu spośród nas dopiero tam zaczęło na poważnie myśleć o tym, co się wydarzy za parę dni. Wynikało to z naszej długiej i szczerej rozmowy przy ognisku, ostatniego wieczoru. Mieliśmy po 25 – 26 lat, ale ciągłe przebywanie w „szkole” sprawiło, że nasze zachowanie i sposób myślenia był ciągle niepoważny, a chwilami wręcz dziecinny. Jednak tego jednego wieczoru wszyscy byli skupieni; nic dziwnego – następnego dnia mieliśmy przyjąć z rąk arcybiskupa święcenia czyniące nas kapłanami na wieki! Nasza rozmowa szybko zeszła na temat życia, które nas czeka – celibat, samotność, niezrealizowane ojcostwo. Dopiero wszystkich naraz zatrwożyła ta wizja, z którą każdy z osobna zdawał się zgadzać już od dawna. Jeden z kolegów, znany kawalarz, powiedział: „wiecie, od sześciu lat nie pocałowałem żadnej dziewczyny i to wydaje się oczywiste – byłem klerykiem zamkniętym w seminarium. Ale kiedy uświadomię sobie, że nie mogę tego zrobić do końca życia – wydaje mi się to głupie i nierealne. W imię czego?! Czy Jezus rzeczywiście wymaga od nas aż takich ofiar?!”
Zapewne wielu ludzi zastanawia się – kim są ci młodzi chłopcy decydujący się na sześć lat odosobnienia, a później na życie w samotności – bez żony, potomstwa, własnego domu? Co nimi kieruje? Jakie idee i cele im przyświecają? Czy ich intencje są zawsze szczere? Na takie pytania nie sposób jest odpowiedzieć jednoznacznie i schematycznie. Niemożliwe jest przeniknięcie ludzkich myśli, nie mówiąc już o tym, że każdy człowiek jest niepowtarzalny. Ocena innego człowieka, w celu zaszufladkowania go (bo tak jest najłatwiej), jest zawsze – mniej lub bardziej chybiona. Ja jestem jednak w tej dobrej sytuacji, iż mogę próbować odpowiedzieć na powyższe pytania w oparciu o własne, sześcioletnie doświadczenie. Są to spostrzeżenia i przemyślenia zebrane w dwóch seminariach – dwóch środowiskach kleryckich, z których każde miało swoją specyfikę, choć wiele miały ze sobą wspólnego. Być może moje oceny wydadzą się komuś nazbyt przejaskrawione i tendencyjne. Zapewniam jednak, że nie występuję w roli tego, który patrząc wstecz na swoje najpiękniejsze lata życia, spędzone za kościelnymi murami – pragnie odwetu. Uważam, że okres seminaryjny jest w moim życiu, z jednej strony – jak gdyby wyjściem na pustynię, aby spotkać tam Boga, a z drugiej strony bardziej ludzkiej – oceniam te sześć lat jako wspaniałą przygodę, która dużo mnie nauczyła. Nie patrzę na ten czas, jak na ofiarę z kawałka życia albo jak na okres wyrzeczeń. Paradoksalne jest to, że będąc w izolacji od świata nauczyłem się lepiej rozumieć ludzi – i to nie tylko tych w czarnych sutannach. Jeśli zaś chodzi o nich – to widziałem ich przychodzących i wychodzących. Wielu zmienił ten czas i życie jakie wiedli. Wielu jednak pozostało takimi, jakimi byli w dniu złożenia papierów. Wydaje się więc, że o wartości wychodzących decyduje w dużym stopniu intencja, z jaką po raz pierwszy przekroczyli seminaryjne progi.
Tak, jak już wspomniałem, nie sposób jednoznacznie ocenić wszystkich kandydatów do kapłaństwa. Każdy z nich jest innym człowiekiem. Nie wolno zapomnieć o tym, że pochodzą ze świata, a jaki jest świat i jego namiętności wszyscy dobrze wiemy. Są więc klerycy – złodzieje i klerycy – cwaniacy. Jednak ogromna większość braci kleryckiej, jestem o tym przekonany, idzie do seminarium za głosem Bożego powołania. Jeśli wychodzą po sześciu latach gorsi niż przyszli i (co często bywa) po drodze zgubili drogę, którą chcieli iść – to winien jest chory system, który ich wypaczył, a nie oni sami. Seminarium duchowne jest środowiskiem jedynym w swoim rodzaju. Ścierają się w nim dwa światy, krzyżują się dwa sposoby na życie. Ciągle walczy ze sobą to co ludzkie, ze świata z tym co boskie – i jest to naturalne. Najgorsze jest to, że to co kościelne rzadko pomaga temu co boskie, a często wręcz przeszkadza. Hermetyczność seminarium, wyizolowanie od świata zewnętrznego sprawia, że jego mieszkańcy pozbawieni trosk i problemów normalnego życia, tworzą często swoje własne prawa i obyczaje. Powszechnym zjawiskiem w seminarium jest zatem tzw. zmanierowanie. Klerycy żyjący pod kloszem, w inkubatorze ochronnym są nienaturalnie wyczułem na punkcie swego – „ego”. Przysłowiowe nadepnięcie na odcisk może czasami urosnąć do rangi wielkiej zniewagi, wręcz tragedii. Konkludując, muszę jasno i obiektywnie stwierdzić, że ci młodzi ludzie, których spotkałem na swojej drodze do kapłaństwa byli normalnymi chłopakami, żyjącymi w niezbyt normalnym środowisku. Powołanie, które otrzymali nie uczyniło ich świętymi, ale system wychowawczy – panujący w seminarium – niejednego wykoleił.
ROZDZIAŁ IV ŚWIĘCENIA I PIERWSZE KROKI W KAPŁAŃSTWIE
Sobotni poranek 12 czerwca 1993r. Dzień naszych świeceń kapłańskich wstał gorący i parny. Katedra Łódzka już od rana wypełniała się rożnami tych trzynastu wybranych i powołanych, którzy w ich obecności będą uświęceni i posłani. Pisząc te słowa oglądam film video z naszych święceń. Widzę procesję, a w niej całe seminarium – wszystkich kleryków od l-go do 6-go roku, idących w stronę ołtarza. Za nimi księża, którzy rok wcześniej otrzymali święcenia. Wreszcie nasza trzynastka w białych albach, z kapłańskimi ornatami złożonymi na wyciągniętych rękach. Następnie przechodzą jeden po drugim nasi profesorowie, przełożeni, czterech biskupów i arcypasterz w otoczeniu asysty. Nasza grupa ustawia się naprzeciwko ołtarza. Już niedługo staniemy z jego drugiej strony. Kamera przesuwa się wolno po twarzy każdego z nas. Wszyscy jesteśmy skupieni i wzruszeni – kamienne twarze, wyostrzone zmysły, patrzące gdzieś przed siebie oczy.
Kiedy widzę, jak arcybiskup nakłada ręce na moją głowę, a ja ślubuję mu posłuszeństwo. Kiedy patrzę na siebie leżącego krzyżem na katedralnej posadzce, wśród moich braci próbuję przywołać w sobie te myśli i uczucia, które wówczas przepełniały moje serce. Pamiętam, iż mocno prosiłem Boga o siły i wytrwanie. Obiecałem Mu szczerą i oddaną służbę. Wierzyłem wtedy, że udźwignę i poniosę ten krzyż, który brałem na swoje barki. Panie, Boże mój! Ty wiesz najlepiej, że miałem wielkie pragnienie służenia Tobie i Twoim wiernym! Ty Wiesz, że na dnie serca zachowałem nadzieję „która zawieść nie może” – kiedyś znowu stanę przy Twoim ołtarzu!
Po tygodniu od tamtych wydarzeń, które zakończyły się oberwaniem chmury i powodzią na ulicach Łodzi, czekała mnie ostatnia już uroczystość. Wtajemniczeni wiedzą zapewne, iż nowowyświęcony ksiądz, swoją pierwszą – uroczystą Mszę Świętą, tzw. prymicję, sprawuje w rodzinnej parafii. Na takie wydarzenie niektóre wspólnoty parafialne czekają nieraz dziesiątki lat. Nic więc dziwnego, iż skupia ono uwagę, oprócz całej rodziny i kręgu znajomych neoprezbitera [5], niemal wszystkich w okolicy. Byłem w dobrej sytuacji, ponieważ kilka tygodni wcześniej moja parafia (ok.10 tyś. mieszkańców) przeżyła już prymicję mojego kolegi. Nie będę opisywał po kolei wszystkich punktów samej uroczystości. Nie muszę także nadmieniać, że wszyscy tego dnia są wzruszeni; składają „swojemu księdzu” cudowne życzenia i obsypują go kwiatami. Dzieci mówią wierszyki, proboszcz wygłasza mowę okolicznościową, a zaproszony kaznodzieja wychwala pod niebiosa bohatera parafii. Stałym punktem każdej prymicji jest również tzw. podziękowanie prymicjanta, w którym zazwyczaj kreśli on drogę swojego powołania i dziękuje wszystkim (zwłaszcza rodzicom), którzy na tej drodze stanęli. Na koniec błogosławi wszystkich zgromadzonych, kładąc każdemu ręce na głowę. Z tym błogosławieństwem połączona jest szczególna Łaska Boża. Jako pierwsi dostępują tej Łaski kapłani; następnie siostry zakonne, klerycy, rodzice, rodzina bliższa i dalsza – aż do ostatniej głowy w świątyni. Ja osobiście odebrałem swoje prymicje jako jedno wielkie dziękczynienie. Dziękowałem przede wszystkim Bogu za to, iż mogłem sprawować Jego Ofiarę przy tym samym ołtarzu, przy którym służyłem do Mszy jako ministrant. Dziękowałem, iż Był ze mną i Prowadził mnie przez te wszystkie lata. Dla mnie prawdziwymi bohaterami tej prymicji byli moi rodzice. To im należały się wszystkie kwiaty i życzenia. Wiedziałem jednak, że dla nich – najlepszą nagrodą i podziękowaniem za 25-letnie trudy mojego wychowania – było widzieć mnie sprawującego Najświętszą Ofiarę. Nie zapomnę nigdy – Kochani Rodzice – Waszej miłości, troski i Waszego… przebaczenia.