Изменить стиль страницы

W Seminarium Łódzkim odnalazłem swoje miejsce na ziemi. Każdego dnia dziękowałem Bogu, że mnie tam sprowadził. Na początku zamieszkałem w dużym, czteroosobowym pokoju, w starym skrzydle. Moim superiorem był mój rówieśnik z roku. Mieszkało tam jeszcze dwóch braci z kursu trzeciego, z których jeden – Jarek pochodził tak jak ja z Włocławka i po roku przerwy przeniósł się do Łodzi. Żyliśmy zgodnie i wesoło. Po jakimś czasie jednak zaczęła mnie martwić postawa Jarka, który coraz częściej opuszczał poranne modlitwy i spóźniał się notorycznie ze spacerów. Wkrótce Jarek zrezygnował – sam lub z pomocą przełożonych (tego nigdy do końca nie było wiadomo). Podobno poznał jakąś kelnerkę. Nie sądzę, żeby mój ziomek padł ofiarą jakiegoś donosiciela (nie czuło się tutaj ich obecności). Nasz superior Darek odszedł po roku. Po jakimś czasie okazało się, iż wraz z dwoma innymi kolegami przeniósł się do polskiego seminarium w Ocherlake (U.S.A.). Zrobili to w tajemnicy przed naszymi przełożonymi i biskupem, kontaktując się tylko ze Stanami, co wywołało trochę zamieszania.

W drugim semestrze sam zostałem superiorem. Miałem pod sobą dwóch młodszych kolegów z 1-go roku. Jednym z nich był Stasiu Kmiotek, który zafascynował mnie i wszystkich, którzy choć trochę go poznali. Był on bez wątpienia niezwykłą osobowością – genialny umysł (m.in. kilka opanowanych biegle języków) i wszechstronna wiedza, wielka kultura osobista i prawność charakteru – rzadko spotykana, nawet w takim miejscu jak seminarium. Stasiu stanowił żywe zaprzeczenie teorii, iż nie ma ludzi doskonałych, a przy tym cechowała go autentyczna skromność. W czasie gdy mieszkaliśmy razem tj. przez pół roku nasz pokoikowy geniusz opanował język hiszpański. Nie krył, że fascynuje go ten kraj i bardzo chciałby tam kiedyś pojechać. Tak się szczęśliwie złożyło, iż zapoznał się wkrótce z hiszpańskim księdzem, który przyjechał do Łodzi, a Stasiu był jego tłumaczem podczas spotkania z biskupem Ziółkiem. Chłopak przypadł do gustu Hiszpanowi, który po niedługim czasie zaprosił go do swojej parafii. Wizyta miała dojść do skutku podczas najbliższych wakacji. Jednak wcześniej zdarzyło się coś, co kompletnie zdruzgotało naszego Stasia, a w konsekwencji doprowadziło do jego rychłego odejścia z seminarium. Ktoś z bliskiej rodziny obdarował go większą kwotą pieniędzy; było tego coś około 100 DM. Dla chłopca, który pochodził z biednej, wiejskiej rodziny była to niemal fortuna. Kwota ta była ponadto rozwiązaniem jego największego wówczas problemu – sfinansowania wyprawy do wyśnionej Hiszpani. Stasiu był szczęśliwy jak nigdy dotąd i swoim zwyczajem zaczął dzielić się swoim szczęściem z innymi. Skutek tego był taki, że ktoś go bezczelnie okradł. Podobne wypadki zdarzały się i niestety wcale nie należały do rzadkości. Pokoje na długich korytarzach były zazwyczaj otwarte. Na posiłki i modlitwy chodzili zazwyczaj wszyscy, ale złodziej mógł się łatwo zadekować i buszować po wyludnionych mieszkaniach. Potwornie żal nam było kolegi Zebraliśmy większą część pieniędzy które stracił, ale nikt nie potrafił zwrócić mu utraconej wiary w drugiego człowieka i podkopanych ideałów, którymi wcześniej wprost emanował. W rozmowie ze mną, z niezwykłą szczerością wyznał, że on po prostu nie rozumie, jak ktoś mógł zrobić coś podobnego i to w takim miejscu. Nie myślał przy tym o swojej stracie, ubolewał tylko nad sumieniem tego, który to zrobił. Przykład Stasia był jednym z wielu klasycznych przykładów niszczenia najbardziej wartościowych jednostek przez samą wspólnotę. Faktem było, iż niektórzy jej członkowie mogli być równie dobrze członkami gangu czy mafii, a chwilowe zaniedbania w tej dziedzinie nadrabiali pospolitym złodziejstwem.

W ciągu trzech lat pobytu w Łodzi spotkałem kilku byłych kolegów z Włocławka. Od jednego z nich dowiedziałem się o tym, że po 4-tym roku studiów zrezygnował mój przyjaciel Tomek. Ożenił się ze wspaniałą dziewczyną i wspólnie zamieszkali we Włocławku. Kiedy nadeszły wakacje pojechałem do nich w odwiedziny. Byli bardzo zakochani i szczęśliwi. Żona Tomka urzekła mnie mądrością życiową i wróżbami na mój temat, które spełniają się jedna po drugiej. Niestety Tomek, który pochodził ze wsi, „stracił” (oby nie na zawsze) rodziców. Nie mogli pogodzić się z decyzją syna.

Część moich pierwszych „łódzkich” wakacji spędziłem na koloniach organizowanych przez Caritas. Kolonie przeznaczone dla dzieci z najbiedniejszych i patologicznych domów, odbywały się w pięknej wsi Nagórzyce, nad Zalewem Sulejowskim. Byłem tam wspólnie z innym klerykiem z 2-go roku. Wychowawczyniami poszczególnych grup dziecięcych były studentki. Szczególnie dwie z nich przyprawiły mnie i mojego kolegę o szybsze bicie serca. Z satysfakcją stwierdziłem jednak, że nie zdziczałem w seminarium. Potrafiłem spokojnie, na luzie rozmawiać z piękną dziewczyną. Nie miałem przy tym sprośnych myśli ani spoconych rąk. W pełni kontrolowałem sytuację. Mój jasno wyznaczony cel – kapłaństwo – przewyższał wszystko inne, cokolwiek by to nie było. Może byłem przy tym niezbyt pokorny, ale często powtarzałem słowa św. Franciszka: „Do wyższych celów jestem stworzony”.

Podobnie jak we Włocławku, co jakiś czas wyjeżdżaliśmy po wsparcie finansowe do parafii. Takich wyjazdów w teren było kilka w ciągu roku. W odróżnieniu jednak od Włocławka, tutaj mogliśmy sami prosić o odpowiadające nam parafie. W związku z tym kilka razy z rzędu odwiedziłem małą, wiejską placówkę, leżącą najbliżej mojej rodzinnej – aby po ostatniej Mszy móc pojechać do domu. Tak robili wszyscy klerycy. Proboszcz parafii był bardzo miły, ale wyczuwałem w nim coś, co go gdzieś od wewnątrz gryzło. Zauważyłem, iż zachowuje się nerwowo i dziwnie – jakby coś lub kogoś ukrywał. Moje przypuszczenia zamieniły się w pewność, gdy przyszliśmy z „sumy” na obiad. Proboszcz twierdził, że mieszka zupełnie sam na plebanii. Mnie wpuszczał tylko do jednego pokoju – przy wejściu więc nie mogłem tego sprawdzić, zresztą wcale mnie to nie obchodziło. Po co jednak składał pierwszy taką deklarację skoro prawda musiała wyjść na jaw? Otóż, gdy przyszliśmy z Kościoła okazało się, że obiad jest już ugotowany, a szklanki po porannej kawie gdzieś zniknęły. Będąc kolejny raz w tej samej parafii znowu usłyszałem, już na wstępie, że jesteśmy sami. Kiedy jednak przyszliśmy na obiad, a ten stał już przygotowany na stole – nie wytrzymałem i wyraziłem naturalne w takiej sytuacji zdziwienie. Proboszcz poczerwieniał, zjadł w milczeniu obiad, a później powiedział wzruszony, że oddał Kościołowi wszystko – całe swoje życie, ale – „trudno jest być człowiekowi samemu” – spuentował. Żałowałem, że ta „niewidzialna ręka” od razu się nie pokazała. Nie męczyłbym wówczas tego poczciwego człowieka. Swoją drogą, biedna to była kobieta, która musiała ukrywać się przed całym światem i biedny mężczyzna, który ją ukrywał. Pytam się – do jakiego wieku może jeszcze bawić człowieka zabawa w chowanego?

Na piątym roku otrzymałem z rąk biskupa posługę akolitatu. To jedna z najwspanialszych funkcji kapłańskich – rozdzielanie Ciała Chrystusa! Jakże byłem szczęśliwy i wzruszony, gdy po raz pierwszy udzielałem Komunii swoim rodzicom!

Rozpocząłem również równolegle studia na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, korzystając z jej filii łódzkiej. Czas piątego roku wspominam jako doskonałą harmonię pracy intelektualnej, pogłębiania duchowości oraz… ćwiczeniach ciała. Już w liceum z pasją podnosiłem ciężary, a tu miałem pod bokiem nowy atlas.

Mieliśmy w tym czasie kilka „afer”. Najbardziej przykrą była historia, która wydarzyła się w Tomaszowie, a odbiła szerokim echem w całej diecezji. Tamtejszy proboszcz – Ryszard Falski – napastował seksualnie młodego ministranta. Stary świntuch dość poważnie nadwyrężył odbytnicę chłopca.

Podobne bolesne wydarzenia zdarzały się co jakiś czas, ale zawsze budziły w nas niezrozumienie i trwogę. Fakty te skrzętnie tuszowano i ukrywano – załatwiając sprawę (jak w przypadku tomaszowskim) większą sumą pieniędzy za milczenie. Kościół przez setki lat opanował do perfekcji sztukę kamuflażu.