ROZDZIAŁ III WYŻSZE SEMINARIUM DUCHOWNE W ŁODZI
Kiedy przyjechałem do domu z papierami, rodzice nie byli zachwyceni, ale szybko przekonałem ich do moich planów dotyczących Łodzi. Postanowiłem działać natychmiast. Sądziłem, że nie będzie większych problemów z przyjęciem mnie do Łódzkiego Seminarium. Takie przeniesienia z różnych powodów zdarzały się dość często. Diecezje, w których brakowało księży, chętnie przyjmowały tzw. spadochroniarzy. Niektórzy z nich zostawali potem nawet biskupami Do takich diecezji o zwiększonym zapotrzebowaniu należała także diecezja łódzka. Ma ona dwukrotnie więcej wiernych niż włocławska, jednak liczba rodzimych kleryków i kapłanów jest w niej kilkukrotnie niższa. Miałem zapewnienie z Włocławka, że moja opinia będzie „względnie dobra”. Biorąc to wszystko pod uwagę byłem niemal pewien swego. Niestety, okazało się, iż nie miałem racji. Kiedy następnego dnia pojechałem do biskupa Adama Lepy, który był jednocześnie rektorem Łódzkiego Seminarium – spotkałem się z odmową co do przyjęcia mnie po wakacjach na czwarty rok (jak liczyłem). Biskup zdecydował, że rok przerwy dobrze mi zrobi, a poza tym – jego zdaniem – powinienem powtarzać trzeci rok studiów. Było to, jak się później okazało, klasyczne zagranie „pod włos”. Formalnie rzecz biorąc, nie powinienem powtarzać roku, który już zaliczyłem, ale skąd ja znałem to podejście – „jak ma powołanie, to się zgodzi na wszystko i wszystko przetrzyma”, Oczywiście zgodziłem się.
Miałem przed sobą rok zawieszenia w próżni – bez żadnych planów i możliwości. Ze względów finansowych nie chciałem być ciężarem dla rodziców, toteż gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do Niemiec, m.in. w celach zarobkowych, nie wahałem się ani chwili. Mieszkała tam rodzina kolegi z seminarium. Zaproponowano mi dach głową i możliwość pracy. Nie będę się rozwodził nad moimi losami w Niemczech. Byłem tam kilka miesięcy i nie żałuję tego. Zarobiłem na dalsze studia i poznałem trochę inne życie od tego, które dotąd wiodłem. Do niedawna jeszcze podtrzymywałem przyjacielskie kontakty z kilkoma księżmi pracującymi na stałe za zachodnią granicą. Wróciłem wczesnym latem i żyłem do września na łonie rodziny i parafii. To dziwne jak bardzo cieszyłem się, że niedługo zamknie się za mną kolejna seminaryjna furta. Byłem szczęśliwy i zdecydowany ponieść każdą ofiarę na drodze do kapłaństwa.
Seminarium Łódzkie różni się pod wieloma względami od włocławskiego. Środowisko niemal milionowej Łodzi – miasta uniwersyteckiego o tradycjach robotniczych – wyraźnie oddziaływuje na seminarium i cały Kościół Łódzki. Moja nowa uczelnia, wraz z katedrą i pałacem biskupim, usytuowana była w samym centrum Łodzi, przy ul. Piotrkowskiej. To nie był prowincjonalny Włocławek z kilkoma uliczkami w centrum. Tutaj czuło się powiew świata, a zarazem wielkie wyzwanie dla Kościoła i jego kapłanów. Seminarium, podobnie jak włocławskie, składało się z dwóch kompleksów budynków – starych i nowych. W nowej kondygnacji, na górze, mieszkała część kleryków. Pokoiki były tam przytulne, z osobnymi łazienkami i prysznicami Cały gmach wydawał się być bardziej widny i przestronny, a może to po prostu mniejsza liczba alumnów (150-ciu) zajmowała mniej miejsca niż we Włocławku.
Zostałem przyjęty na czwarty rok; było nas dwudziestu czterech, a wraz ze mną przybył jeszcze jeden kleryk z Katowic. Już od pierwszych godzin mojego pobytu w nowym środowisku wiedziałem, że czegoś mi tam brakowało; coś mi nie pasowało. Wspólny posiłek, spotkanie na sali kursowej, wieczorne modlitwy – tak minął pierwszy dzień, jakże inny od moich oczekiwań. Kiedy wieczorem leżałem w swoim nowym łóżku olśniło mnie to, co chodziło za mną od chwili przekroczenia progu tego gmachu. Przychodząc do Łodzi nastawiony byłam na realia włocławskie, a tym czasem po pierwszym dniu prawie nie czułem, że byłem w seminarium duchownym. Wszystko tu było takie normalne, a ludzie tacy naturalni, że nie czuło się tej specyficznej atmosfery z Włocławka – pełnej nieufności, udawania i dystansu. Tutaj wszyscy żyli na względnym luzie. Śmiech wydawał się bardziej szczery, rozmowy nie męczyły niedomówieniami Takie było moje Pierwsze wrażenie. Oczywiście czas je zweryfikował, ale tylko po części. Zawsze będę uważał, iż Seminarium Łódzkie było wspaniałym miejscem gdzie urzeczywistniało się w praktyce wiele ideałów; wspólnoty, miłości chrześcijańskiej i braterstwa. Najprościej można by powiedzieć, że prawie wszystko było tu lepsze w porównaniu z Włocławkiem – począwszy od wyżywienia i warunków mieszkaniowych, a skończywszy na ogólnym poziomie intelektualnym i duchowym przełożonych, profesorów i samych kleryków. Było to seminarium małych wspólnot i jeszcze mniejszych „paczek”, ale czuło się też chwilami ducha prawdziwego braterstwa. W każdym razie, nie było tu takich przepaści i antagonizmów pomiędzy starszymi a młodszymi, profesorami a studentami, przełożeni, a zwłaszcza prorektor ks. dr Ireneusz Pękalski (obecnie rektor) i prefekt studiów ks. dr Andrzej Perzyński (obecnie prorektor) byli wspaniałymi pedagogami i ludźmi o wielkich sercach. Nawet z biskupem każdy mógł tu pogadać, np. spotykając go na korytarzu. W Łodzi nie zdarzało się nigdy żeby przełożony czy profesor zrugał studenta, wyzwał go albo kazał sobie umyć samochód – tak, jak to było na porządku dziennym we Włocławku. Z pewnością mieli tu większy szacunek dla kleryków, a przynajmniej traktowano ich jak normalnych ludzi, którzy mają swoją godność. Wiązało się to niewątpliwie z ciągłym niedoborem kapłanów w Diecezji Łódzkiej. Absolwenci łódzkich szkół średnich mieli do wyboru kilkanaście kierunków na wielu wyższych uczelniach. Wielka aglomeracja stwarza większe szansę startu życiowego. Ci więc nieliczni, którzy zdecydowali się „pójść na księdza”, przeważnie wiedzieli czego chcieli i mieli autentyczne powołania. Jednak większość kleryckiej społeczności stanowili napływowi „spadochroniarze”, wyrzucani za często śmieszne przewinienia z macierzystych seminariów – szczególnie z południa Polski. Niemal połowa składu osobowego naszej uczelni rekrutowała się spośród alumnów pochodzących z Przemyśla, Tarnowa, Sandomierza, Opola i Katowic. W tamtejszych seminariach działo się podobno jeszcze gorzej niż we Włocławku. Oczywiście byli i tacy, którzy przenieśli się dobrowolnie – na własną prośbę (tak jak ja) lub byli tutaj od pierwszego roku. Ta zbieranina młodych ludzi odnalazła w Łodzi swoją „ziemię obiecaną”. Na pierwszy rzut oka, Seminarium Łódzkie niczym szczególnym się nie wyróżniało. Regulamin był tu niemal identyczny jak wszędzie, ale atmosfera o wiele zdrowsza. Jak przystało na miasto uniwersyteckie, poziom nauczania w Łodzi był wyższy w porównaniu np. z Włocławkiem, a profesorowie – bardziej utytułowani
Usuwano najczęściej za oblanie kilku egzaminów, a żeby wylecieć z powodów moralnych trzeba się było nieźle „zasłużyć”. Oczywiście takie przypadki zdarzały się, ale były to już sprawy bardzo drastyczne, np. kradzież i na ogół wszyscy zgadzaliśmy się wtedy z decyzją przełożonych. Ogólnie rzecz biorąc – większa część rezygnowała dobrowolnie aniżeli była usuwana. Każdego roku uczelnię zasilał „desant” kilkunastu spadochroniarzy. Właśnie oni najbardziej skwapliwie korzystali ze swobody panującej w Łódzkiej Uczelni. Ta swoboda polegała również na tym, że nikt z przełożonych nie robił obchodów po pokoikach; można było wychodzić pojedynczo do miasta i zginąć w nim dokładnie, a Święta spędzało się w domu rodzinnym. Byli oczywiście i tacy, którzy przeginali i to ostro. Byłem tym, zwłaszcza na początku, autentycznie zgorszony. Nie mogłem zrozumieć, jak można było np. niemal notorycznie nie chodzić na modlitwy, wracać ze spaceru następnego dnia albo pić w pokoju alkohol. Na ogół jednak, do regulaminu było tu podejście bardziej zdrowe i naturalne – tak ze strony kleryków, jak i przełożonych.
To co mnie urzekło już na początku mojego pobytu, to brak atmosfery nerwowości i ciągłego niepokoju, tak dobrze znanej mi z Włocławka. Poczucie spokoju i stabilizacji o wiele bardziej odpowiadało charakterowi tego miejsca, a przede wszystkim – samym alumnom. W takiej atmosferze łatwiej było pracować nad swoją duchowością, uczyć się i żyć. Uczelnia gwarantowała wszechstronny rozwój. Często wychodziliśmy wspólnie do kina czy teatru. Mogliśmy korzystać z bogato wyposażonej biblioteki, czytelni, kursów komputerowych, atlasu do ćwiczeń itp. Ksiądz biskup Lepa, który zajmował się w episkopacie środkami masowego przekazu, wykorzystywał swoje szerokie znajomości i koneksje. Zapraszał do nas ludzi kultury i sztuki, a przede wszystkim polityków prawicy – szlifujących nam światopoglądy.